search
REKLAMA
Felietony

A co, gdy Radowid złapie za instrument Jaskra? WIEDŹMIN od Netflixa kontra polski WIEDŹMIN

Radowid faktycznie złapał za instrument Jaskra dokładnie dwa razy.

Odys Korczyński

4 lipca 2023

REKLAMA

Radowid faktycznie złapał za instrument Jaskra dokładnie dwa razy – na razie. Raz uratował Jaskrową lutnię przed roztrzaskaniem o ziemię po wyrzuceniu jej z balkonu przez rozsierdzoną kochankę barda, a drugi raz na niej zagrał romantyczną piosenkę. I to tyle. Nie ma się czym tak rozgrzewać. Ważniejsze niż to, czy Jaskier sypia z mężczyzną, czy z kobietą jest, co dzieje się wokół serialu Netflix i polskiej wersji tej opowieści z 2002 roku, chociaż po prawdzie sypianie z Radowidem jest jedną z cegiełek w całym tym zgiełku. Sytuacja jest kuriozalna, bo oto polski serial fantasy, mający całe 5 w ocenach na Filmweb, teraz oceniany jest lepiej niż produkcja Netflixa. Czy to jednak nie jakieś zaklinanie rzeczywistości na zasadzie czysto emocjonalnej, a więc irracjonalnej? A może wcale takich złych ocen nigdy polski serial nie miał np. w porównaniu z pełnometrażową, polską wersją, a tylko teraz, na zasadzie przekory z powodu niezadowolenia „starszych” fanów, przytacza się jego przykład? Czy da się go jednak aż tak bezkrytycznie bronić pod względem technicznym, aktorskim i narracyjnym? Jednego jestem pewien – czekam na finał sezonu Wiedźmina od Netflixa z niecierpliwością, bo to, w jaki sposób została poprowadzona narracja w piątym odcinku Sztuka iluzji, jest mistrzostwem opowiadania za pomocą obrazu i dźwięku. Finał sezonu więc powinien dosłownie wgnieść w fotel. Z tego, co pamiętam, to tak pomysłowego rozegrania intrygi w polskim serialu zabrakło, nie tylko z powodów scenariuszowych, ale i technicznych.

Polskość i słowiańskość nie istnieją

Zacznijmy jednak od tzw. polskiego bólu rzyci z powodu niezgodności serialu Netflixa z opowiadaniami i książkami Andrzeja Sapkowskiego. Polski serial jest pod tym względem uznawany za o wiele dokładniejszy, a więc tym samym nagle awansował do grona polskich superprodukcji, a Netflix jak zwykle zrobił chłam. W 2019 roku, kiedy premierę miał pierwszy sezon Wiedźmina, napisałem dość sporo o naszym nadwiślańskim bólu rzyci, nie szczędząc krytyki produkcji z Henrym Cavillem. Traktujmy jednak zarówno ten tytuł, jak i marzenia o naszej słowiańskości – którą każdy twórca zza oceanu musi poważać – z dystansem. Spójrzmy na serial obiektywnie – jego słowiańskość jest mitem, podobnie jak duża część naszych korzeni zarówno tych sprzed 966 roku, jak i tych zrodzonych po nim. Będzie nam jako narodowi z pewnością lepiej, jeśli tę gumę poluzujemy, bo serial Wiedźmin został nakręcony jako produkt komercyjny, nie z myślą o nas i tym bardziej nie dla nas. W 2001 roku mieliśmy swoją szansę, więc lepiej teraz siedźmy cicho, żeby większego wstydu nie było. Po prostu cieszmy się z najnowszego Wiedźmina. Doceńmy klimatyczną muzykę, pięknie zbalansowane cyjanami zdjęcia oraz fotosy Ogrodzieńca wzbogaconego o nawiązujący do czasów rzymskich most, skaliste góry w tle i trzymające w napięciu starcie magów z siłami Nilfgaardu (druga bitwa o Wzgórze Sodden). Tak pisałem w 2019, sądząc, że doczekam się kolejnych sezonów Wiedźmina z naprawionymi błędami, które wytykałem serialowi wtedy bardzo jasno i głośno. Wiele zostało naprawionych, wiele – nie. Jedno się natomiast nie zmieniło – kreatywne podejście do prozy Sapkowskiego, bardzo już sensowne i dojrzałe w najnowszym sezonie, co jest głównym argumentem za polską produkcją, a to jest właśnie najbardziej kuriozalne.

Rzyć to słowo bardzo wiedźmińskie, niestety brak go w polskim serialu. Dobrze obrazuje ono utyskiwania niektórych fanów, doprawdy męczące jak prawdziwy ból tej części ciała. Od samego początku, gdy Netflix zaprezentował Wiedźmina, do znudzenia słychać narzekania, że to a to jest niezgodne z książkami Sapkowskiego. Teraz, przy najnowszym sezonie, w Internecie rozpanoszyła się prawdziwa histeria, a koronnym argumentem na nie w stosunku do 3. sezonu Wiedźmina jest to, że jest niezgodny z prozą Sapkowskiego, a polski Wiedźmin właśnie jest. Fani poczynili więc osobliwe, nieuprawnione założenie, że Netflix zrealizował ekranizację literatury pióra Sapkowskiego zgodną z wymyślonymi przez pisarza wydarzeniami. A przecież nikt nigdy nie mówił, że Netflix nakręci ekranizację. Serial Wiedźmin jest adaptacją znanej nam w Polsce prozy do warunków ekranowych, a więc postaci mogą być traktowane luźno i dowolnie modyfikowane. Nie można logicznie użyć argumentu o niezgodności serialu z książkami jako udowadniającego bezwartościowość produkcji w ogóle. Nie zachodzi tu żaden związek obiektywny, prócz emocjonalnego zawodu części fanów, którzy chcieli zobaczyć wizualizacje swoich ulubionych bohaterów i zdarzeń, lecz zapomnieli, że nikt z twórców nie ma obowiązku do literalnego traktowania materiału wzorcowego, a co najważniejsze nie znajduje się w głowach fanów. Serial to produkt, który powinien dać rozrywkę większemu gronu niż ultrafanowskie środowiska.

Trzeba było wymyślić w naszych czasach efektowny, pełen intryg, walki, relacji miłosnych świat na podstawie prozy Sapkowskiego, i to się z sezonu na sezon udawało coraz lepiej, aż znalazło kulminację na balu w odcinku Sztuka iluzji. Czy naprawdę sądzicie, że polscy twórcy w zakresie kina fantasy byliby w stanie zrealizować tak wielopoziomowo narracyjnie zestaw scen oraz wyprowadzić je ku sensownemu finałowi? To, co scenarzysta polskiego Wiedźmina Michał Szczerbic był w stanie zrobić, to na podstawie obszernego literackiego materiału zaprojektować bardzo liniowe fabularnie i – co ważne – odseparowane od siebie treściowo odcinki. Nic więcej, bez zwrotów akcji, wielu równoległych narracji, easter eggów, metasensów ze słabo zarysowaną nadrzędną nad partykularnymi przygodami fabułą, prowadzącą nas od pierwszego odcinka do finału itp. Polski serial jest zbiorem mało wyszukanych opowiastek fantasy, jak misje w taniej grze RPG, bynajmniej nie w serii Wiedźmin od CD Projekt.

Fani więc biją się o ten nasz produkt narodowy, usilnie doszukując się w nim zgodności bądź niezgodności z oryginałem, a przecież nawet gry bardzo luźno traktowały przygody Geralta. Mało tego, sam autor książek i opowiadań o Wiedźminie stwierdził: Wiedźmin Geralt nosi wprawdzie całkiem „słowiańskie” imię, pobrzmiewają „słowiańskie” nuty w ono- i toponomastyce. Jest leszy i kikimora – ale jest też andersenowska syrenka i Bestia wzięta od Jeanne-Marie Leprince de Beaumont. Wypada raz jeszcze powtórzyć: cykl o wiedźminie to fantasy klasyczna i kanoniczna, słowiańskości w niej, jak rzekł Wokulski Starskiemu, tyle, co trucizny w zapałce. Co zaś do zgodności serialu Marka Brodzkiego z literackim pierwowzorem, to również nastąpiły tu przekłamania. Zgodność jest już dzisiaj, kiedy został opublikowany 3. sezon, istotnie zmitologizowana. Dzisiaj tak bardzo szokują widzów „czarne elfy”, a nie zwraca się uwagi na podejście Brodzkiego i Szczerbica bazujące na użyciu nieklasycznych dla fantasy stereotypów. Weźmy np. elfy. W polskim serialu o wiele bardziej niż w netflixowej wersji przypominają one typowy lud uciśniony w postaci Żydów, bezdomnych, koczowniczych plemion lub nawet rdzennych mieszkańców Ameryk. Sam zaś „cech” wiedźminów wygląda jak rycerski zakon, podczas gdy Netflix zaprezentował go o wiele bardziej autentycznie dla RPG i literatury, kanonicznie dla fantasy, jako wojowników najemnych, samotnych, targanych kuszącymi dobrem i złem, a nie wyznających zbiór wiedźmińskich reguł niemal jak coś w formie religii. Wiedźmin Sapkowskiego nie jest samurajem, a brutalnym wojownikiem bezkodeksowym. Znów postawiono na stereotyp, celnie zresztą, żeby łatwiej trafić do widzów, bo nie wszyscy oni znają kanon fantasy i RPG. Dzisiaj takie podejście jednak pokutuje, bo dla wielu odbiorców odejść od takich powszechników jest trudno, a brak z nimi zgodności utożsamiają oni z brakiem jakości, czymś złym, co widać w ocenie 3. sezonu produkcji Netflixa.

Z kim sypia Jaskier i dlaczego?

Kogo to obchodzi? Z pewnością wyjątkowych fanów opisów męskiej miłości. Niestety, zainteresowanie to jest dodatkowym gwoździem do trumny serialu. Seksualność Jaskra wychodzi poza nasz domniemany słowiański, wiedźmiński, narodowy stereotyp białego, heteroseksualnego mężczyzny, który walczy z potworami w obronie dziewiczych niewiast. Jak się okazuje na świecie nie tylko słowiańskim. Nie będę tu jednak analizował, z czego rodzi się homofobia, która powinna być upokorzeniem dla homofobów, a nie osób nieheteronormatywnych. Wspomnę tylko, że znów krytycy orientacji seksualnej Jaskra, która przeradza się w krytykę ogólną jego postaci w serialu, zapomnieli, lub celowo nie chcą pamiętać, jak był on od dawna przedstawiany w popkulturze. Tylko w polskiej wersji grany przez Zbigniewa Zamachowskiego, był „szarym” bardem, kręcącym się wokół Geralta bez większego sensu, pojawiającym się i znikającym w najmniej spodziewanych momentach. A tak naprawdę był z niego kolorowy ptak, smutny, ale i surrealnie wesoły, zwracający na siebie uwagę, czerpiący rozkosz z bycia wśród ludzi, a przede wszystkim panpłciowy, czyli taki, jakim przedstawił go serial Netflixa i Joey Batey. Jego afekt do Radowida przedstawiony został bardzo subtelnie, życiowo, bez wciskania widzowi żadnej – według niego nieistniejącej – ideologii gender lub co gorsza „promowania homoseksualizmu jako zachowania NORMALNEGO”. Właśnie w taki sposób monopłciowa miłość powinna być prezentowana, jako coś naturalnie scalonego z życiem codziennym, czego nie należy się wstydzić, a zarazem, co nie jest usilną propagandą.

Pozostając jeszcze w temacie emocji, chwali się polski serial za przestawienie dojrzewania Geralta do odnalezienia siebie poprzez zaakceptowanie swojej ludzkiej natury. Skądinąd całkiem dobry i tym samym zmarnowany w roli Wiedźmina Michał Żebrowski miota się między byciem bezuczuciowym mutantem a NORMALNYM człowiekiem, któremu nieobce są uczuciowe wahania. Emocji jednak w scenariuszu brak. Aktorzy, w tym Yen, wygłaszają swoje kwestie beznamiętnie, zdradzając wyraźny brak doświadczenia w funkcjonowaniu na stylizowanym planie zdjęciowym rzeczywistości fantasy. Żebrowski robi, co może, ale przegrywa z drewnianym otoczeniem. Brak wokół niego także najważniejszego elementu, który pomaga mu w końcu wybrać – Cirilli. Polacy stwierdzili, że jest niepotrzebna, że wystarczy marginalnie zaznaczyć jej obecność, a widz domyśli się, że Geralt nagle tak gładko wszedł w rolę ojca i odjechał ze swoją nowo przysposobioną córką przez las umarłych drzew w stronę raju na ziemi. Netflix potraktował Ciri o wiele głębiej. Dołączył do tej relacji zagubioną w braku mocy Yen, a Geralta co rusz stawiał w sytuacjach emocjonalnie tak trudnych, jak walka z potworami. A widz wziął w tym udział, o ile oglądał serial bez uprzedzeń. A tak na marginesie liczę na rozwinięcie wątku relacji Filippy i Dijkstry, Cahira oraz Vilgefortza.

Techniczne badziewie

Chwaląc serial Netflixa, mam jednak świadomość wszystkich jego braków, a więc koszmarnie jak na dzisiejsze czasy sfilmowaną jazdę konną Ciri; zbyt kameralne sceny w tłumie – czyżby zabrakło statystów, że imprezy nawet w 3. sezonie przypominają niedoinwestowane, wiejskie bankiety z okazji chrzcin u sąsiada?; braki w efektach specjalnych, które na tym etapie serialu już nie powinny się zdarzać np. jedna z trzech głów w podziemiach zamku Vuilpanne wyraźnie odstająca jakością od swoich koleżanek po fachu; miejscami zbyt napuszona muzyka; orszak Dzikiego Gonu mógł wyglądać bardziej okazale, a nie jak z gry CD Projekt. To jednak nic w porównaniu z „przymiotami” polskiej wersji. Wymienię te najważniejsze.

Tragiczna gra młodego wiedźmina; przemiana w mutanta zagrana na zasadzie wysmarowania dziecka fluorescencyjną farbą, związaniu go i nakazaniu mu wydawania dzikich krzyków; pies w roli wilka; powolna, liniowa fabuła, jak w niezbyt wyszukanej grze RPG – taki The Bard’s Tale, zamiast Morrowind; statyczna praca kamery; właściwie brak gry światłem w scenach; oświetlenie twarzy aktorów wygląda tak, jakby wszystkich traktowano jednym beauty dishem; cięcia w trudno przewidywalnych i uzasadnionych momentach; wykorzystanie nużących sekwencji muzycznych do ilustrowania scen bez żadnych zmian dynamicznych, co sprawia, że sceny stają się zbyt długie; slow motion polegające na nieostrości kadrów; wręcz tragiczne sekwencje walk na miecze – lepsze już były w Czarnych chmurach; seksualność Geralta przedstawiona niezwykle pretensjonalnie, jak z taniego romansu o bohaterze-impotencie za wszelką cenę starającym się przespać z jakąkolwiek kobietą; zupełnie niedostosowany język do prozy Sapkowskiego – przedramatyzowany, odessany z przekleństw, grzeczny i pełen wyświechtanych zabiegów frazeologicznych – o to jakoś nikt z widzów krytykujących serial Netflixa nie ma pretensji; monotematyczny świat przedstawiony, bazujący na lasach i ruinach – zabrakło środków finansowych na wyjazd chociażby do Bawarii w Niemczech i wykorzystanie tamtejszych zamków jako scenerii w fabule, pozostało notoryczne zwiedzanie terenów nadrzecznych; elfy przypominające wieśniaków; młoda Renfri (Weronika Pelczyska), której nie da się słuchać, tak płasko gra dialogi; niezależnie od literackiego wizerunku Vesemira, jego postać w polskim serialu grana przez Jerzego Nowaka jest wyjątkowo niegrywalna, nie tworzy przygodowego tła dla poczynań Geralta, a przecież taki wizerunek mistrza z Kaer Morhen pamiętamy już w popkulturze z gier, a i utrzymał ją Netflix za sprawą świetnej kreacji Kima Bodni; smok, który zapisał się na stałe w historii badziewnych efektów specjalnych, oraz inne stwory atakujące Geralta zrobione na tym samym poziomie technicznej amatorszczyzny; niewielka ilość detali we wnętrzach oraz kostiumach postaci; brak wizualizacji stosowania wiedźmińskich znaków; gumowe truchła zabitych potworów, co koszmarnie widać w braku w nich szkieletu, kiedy się je wlecze po ziemi; brak użycia szerokiego kąta w zdjęciach, co wynikało albo z braku środków, albo z braku umiejętności, albo z nie przygotowania szerszych planów do realizacji scen; kamienie ze styropianu, relacja Geralta i Yen przedstawiona szablonowo, wręcz płytko, z mało skomplikowanymi dialogami – w porównaniu z dojrzałymi perypetiami uczuciowymi netflixowych wersji Białego Wilka (Henry Cavill) oraz Yennefer (Anya Chalotra); sama zaś Yennefer nie zachowuje się jak czarodziejka, używa magii tylko w takim zakresie, w jakim pozwala na to budżet filmu, czyli prawie w ogóle; stosowanie eliksirów delikatnie zmienia wygląd źrenic i kolor skóry – w kinie fantasy wymaga się już dzisiaj większej efektowności, w grach o Wiedźminie jest ona obecna, co do znaków, eliksirów, a nawet olejów nakładanych na miecze; zupełna likwidacja wątku Cirilli, z którą relacja przecież stanowi trzon przemiany Geralta w człowieka, mimo wiedźmińskiej mutacji. I tak mógłbym jeszcze przez wiele tysięcy znaków wymieniać niedomagania polskiej wersji Wiedźmina, co nie oznacza, że jestem ślepy na niedostatki seriali od Netflixa. Trzeba jednak zachować jakąś racjonalną miarę w ocenie obydwu filmów, a nie histerycznie próbować teraz bronić nieudanej produkcji fantasy w reżyserii Marka Brodzkiego, bo to żart ze sztuki filmowej, niesprawiedliwie zderzający ją ze ścianą ludzkich bezmyślnych emocji, niemal tak kuriozalny jak ten wymyślony przez Milana Kunderę.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA
https://www.moto7.net/ https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor