search
REKLAMA
Recenzje

WIEDŹMIN. SEZON 3, CZĘŚĆ 1. Quo vadis, Geralt? [RECENZJA]

„Wiedźmin” wypada niewiele lepiej – w zasadzie tylko realizacyjnie – od poprzednika produkcji TVP.

Tomasz Raczkowski

1 lipca 2023

REKLAMA

Jeden z najbardziej kontrowersyjnych i polaryzujących seriali naszych czasów powrócił. Mowa oczywiście o trzecim sezonie Wiedźmina, wyprodukowanego przez Netflixa na podstawie książek Andrzeja Sapkowskiego pod kuratelą Lauren Schmidt Hissrich. Poprzednie dwie serie podzieliły fanów – jedni docenili wizję twórców, która bardziej niż stawać w szranki z Grą o tron stawiała sobie za cel wydobycie przygodowej żyłki fantasy, inni skreślili serialowego Wiedźmina za swobodniejszą niż w przypadku gier komputerowych CD Projekt kreację świata (czytaj: liczną obecność postaci niebiałych) i systematyczne odchodzenie od pierwowzoru książkowego na rzecz inwencji scenarzystów. Przed premierą trzeciej serii atmosfera wokół produkcji Netflixa jeszcze się zagęściła – w grudniu 2022 do streamingu trafił fatalny prequel Rodowód krwi, a niedługo później ogłoszono, że po trzecim sezonie z Wiedźmina odchodzi Henry Cavill – odtwórca roli Geralta i lokomotywa marketingowa serii. W tych trudnych dla wciąż jednak popularnej serii czasach nowe odcinki musiały zmierzyć się z niełatwym zadaniem utrzymania serialu na powierzchni.

Sezon 3. Wiedźmina – zgodnie z nową metodą Netflixa podzielony na dwie części składające się kolejno z pięciu i trzech odcinków (co swoją drogą przywraca chwałę już, zdawałoby się, że zapomnianej instytucji „mid-season finale”) – kontynuuje opowieść o losach Geralta, Ciri i Yennefer, wracając do trójki na nowo zjednoczonych bohaterów bezpośrednio po wydarzeniach z drugiego sezonu. Osią narracji części pierwszej trzeciego sezonu jest więc szkolenie Ciri pod okiem Yennefer, które dość szybko kieruje obydwie kobiety do szkoły Aretuzy, krzyżując losy Ciri z pełną intryg polityką Bractwa Czarodziejów. Równocześnie Geralt tropi prześladującego ich Rience’a, starając się „zabezpieczyć tyły”, przy okazji, jak to Geralt, wikłając się w polityczną układankę potężnej Redanii, o której ster zmagają się arcyszpieg Dijkstra i czarodziejka Filippa Eilhart. Oprócz tego śledzimy też dalsze losy dowodzonych przez Francescę Findabair Scoia’tael (Wiewiórek), które w konsekwencji zdarzeń z serii drugiej wkraczają na partyzancką ścieżkę, w nie do końca komfortowym sąsiedztwie czyhającego na Północy Nilfgaardu.

Dobrą wiadomością jest to, że w trzecim sezonie twórcy Wiedźmina trzymają się dużo bardziej materiału książkowego, odsuwając na bok pokraczne fanfiki w postaci megalitów czy Baby Jagi, wokół których w znacznej mierze budowała się fabuła serii drugiej. Nowa seria oparta jest na materiale z Krwi elfów oraz przede wszystkim Czasu pogardy, w wątku Ciri zasadniczo podążając za liniami narracyjnymi wytyczonymi przez Sapkowskiego. Radość z tego faktu jest jednak tylko połowiczna – o ile historia przynosi mniej bzdur i nieprowadzących do niczego sztucznych wypełniaczy, w dalszym ciągu jest jednym wielkim chaosem. Narracja skacze z miejsca na miejsce z niewielką geograficzną konsekwencją, nie dając możliwości zorientowania się w świecie, a poszczególne wątki nie są rysowane w klarowny sposób. Większość intrygi pierwszych pięciu epizodów opiera się na postaciach, które mówią mętnie, że należy zrobić to czy tamto (a często „coś”, bez sprecyzowania, o co chodzi), po czym kilka minut później pojawiają się losowo w jakimś miejscu i albo to robią, albo mówią kolejnym postaciom, że zrobią albo chcą to zrobić. Miejscami trudno się w tym zorientować i szczerze mówiąc, słabo sobie wyobrażam, jak w wątkach trzeciego sezonu odnajdują się osoby, które nie mają punktu odniesienia w postaci znajomości punktów fabularnych z książek. Na domiar złego, podobnie jak w sezonie drugim oraz Rodowodzie krwi, scenarzyści próbują załadować jak najwięcej ekspozycji psychologicznej w dialogi, ignorując scenopisarską zasadę „pokazuj, nie mów”. W efekcie sceny z trzeciej serii Wiedźmina są na przemian dezorientujące i przesadnie eksplikujące, dając wrażenie dalekie od jakościowej telewizji, do której Wiedźmin aspiruje.

Okazjonalnie ten bałagan dostarczy fajniejszej sceny akcji. Te, niezmiennie w serialowym Wiedźminie cieszą, choć tak jak można się czepiać niechlujnego scenariusza, tak nie zawsze dowożą efekty. Chodzi mi przede wszystkim o design potworów, które niemal bez wyjątku wydają się stworzone na podstawie jednej matrycy – wiele kończyn, szpony i szara gumowata skóra. Mam wrażenie, że we wcześniejszych seriach wyglądało to jednak lepiej, a w trzecim sezonie istoty magiczne powstawały już mocno na odczepnego. Wiąże się to pewnie z wyraźnym już przeniesieniem ciężaru narracji na politykę Kontynentu. Tu jednak pojawia się kolejny problem – twórcy Wiedźmina pozostają wierni balansującej na pograniczu najntisowego kiczu kreacji fantasy łączącego barwne scenografie, przełamania komediowe i dynamiczne tempo. O ile jednak to sprawdzało się nieźle w pierwszym sezonie, opartym na epizodycznej strukturze „potwora na tydzień”, tak wyraźnie rozjeżdża się z poważniejszą tonacją fabuły zaczerpniętej z sagi. Dlatego Wiedźmin wypada coraz sztuczniej, a konsekwencja estetyczna zaczyna przeradzać się w uparte trzymanie się nie do końca trafionych rozwiązań inscenizacyjnych, które podcinają i tak już nie najmocniejszy scenariusz. Zdarzają się w nowym Wiedźminie momenty lepsze, jak chociażby ładne choreograficznie sceny walki czy pomysłowo rozpisany na kilka pokrywających się czasowo linii fabularnych odcinek poświęcony bankietowi na Thanedd. Rozmywają się one jednak w ogólnej chwiejności dramaturgii i niespójnym klejeniu poszczególnych wątków historii, zupełnie jakby scenarzystów przerastało budowanie historii obejmującej więcej niż jedną postać i lokację.

W całym tym bałaganie, jakim jest trzeci sezon Wiedźmina, jeden element wyróżnia się na plus i jest nim Henry Cavill. Przyznam, że po lekturze i odsłuchu sporej liczby reakcji na nowe odcinki serialu nie mam już szczególnej ochoty, by powtarzać odklepywane już niemal rytualnie pochwały na temat gry Anglika w tytułowej roli. Nie da się jednak ukryć, że Cavill chyba jako jedyny sprawia wrażenie, jakby zależało mu na przedstawianej opowieści i że czuje postać, w którą przyszło mu się wcielać. Jego Geralt jest wciąż mrukliwy, silny, gdy trzeba bezwzględnie brutalny, a gdy trzeba prostolinijnie filozoficzny. To on trzyma narrację w jako takich ramach. Nie można tego powiedzieć o jego głównych partnerkach – Anyi Chalotrze (Yennefer) i Freyi Allan (Ciri). Pierwsza nie tylko porzuca w trzecim sezonie resztki pokrewieństwa swojej postaci z książkowym pierwowzorem, ale i wyrzuca do kosza większość swojego własnego rozwoju postaci, tworząc dość nijaką postać idealistki próbującej rozgrywać wielką politykę. Druga jest kolejnym dość bolesnym przykładem na to, jak podchwytliwy potrafi być nastoletni casting. O ile w pierwszym sezonie kreowana przez Allan Ciri miała w sobie fajną zadziorność i mieszankę arystokratycznej buty oraz młodzieńczego buntu, tak w trzeciej serii dostajemy eskalację tego, co zaczęło się z postacią Ciri dziać w drugim sezonie. Allan wyraźnie nie czuje się komfortowo w roli wiedźmińskiej przybranej córki, na przemian szarżując i grając tak, jakby nie wiedziała, kim jest jej postać; w efekcie dostarczając krzyżówkę przezroczystej protagonistki i nieomylnej Mary Sue. Można to tłumaczyć trudami adolescencji, ale wystarczy spojrzeć na Bellę Ramsey w The Last of Us, żeby zobaczyć, że da się nastoletnie maniery wygrać o niebo lepiej. Nie pomaga jej też niedopasowana do sytuacji charakteryzacja (mocny makijaż i efektowne obcisłe stroje) i wyraźny brak większej koncepcji na postać Cirilli skorelowany z ogólną daremnością scenariusza.

Największym zawodem jest dla mnie chyba jednak Joey Batey w roli Jaskra. W pierwszym sezonie niemal dotrzymywał on kroku Cavillowi, tworząc rolę buńczucznego barda, w drugim rozwijając ją w stronę bardziej pokiereszowanego przez życie mimowolnego uczestnika kontynentalnych intryg. W trzecim sezonie jest za to zupełnie bezbarwną postacią, bez cienia charyzmy włóczącą się za różnymi postaciami. Nie ma już popisowej piosenki, nie ma zawadiackiego sznytu, nie ma poetyckiego rozpasania. To, co ma, to wymuszony i bardzo źle zarysowany romans z księciem Radowidem, uwikłanym w rozgrywki z Dijkstrą i Eilhart. Wokół tego wątku narosło, na pewno nie bez świadomych zagrań twórców podsycających emocje wokół premiery, sporo kontrowersji. Nie jest niespodzianką, że problemem nie jest samo wprowadzenie homoerotycznego wątku do serialu, ale sposób, w jaki się on pojawia. Romans Jaskra i Radowida aż krzyczy produkcyjnym, zupełnie niepowiązanym organicznie z rozwojem postaci przymusem i jeśli wzbudza jakieś emocje, to politowanie dla zupełnego braku chemii między Bateyem a Hugh Skinnerem. Przewrotnie, ten wątek w jakiś sposób pieczętuje jakościowy zjazd Wiedźmina, jak chcieliby tego zagorzali obrońcy książkowej ortodoksji – tyle że nie ze względu na rzekomą profanację, ale na miałkość i wybijający spod niej brak pomysłu na postacie.

Tak właśnie należałoby podsumować pięć nowych epizodów Wiedźmina – brak pomysłu. W serialu Netflixa nie ma inwencji ani duszy, które pociągnęłyby całość. Kiedy nie tworzy przedziwnych, generycznych do bólu konstrukcji własnych Wiedźmin mechanicznie powtarza punkty fabularne książek. Twórcy tkwią w tym kreatywnym klinczu i nie widać, żeby mieli jakiś pomysł na wyzwolenie się z niego. Po bieżącej serii stracą także główny napęd serialu w postaci Cavilla, co nastraja jeszcze gorzej na przyszłość. Biorąc pod uwagę, że recast postaci Geralta przypadnie prawdopodobnie na początek fabuły Chrztu ognia, kiedy wiedźmin przechodzi coś na kształt miękkiego resetu, zmiana Cavilla na Liama Hemswortha mogłaby się nawet udać. Niestety, po tym, co zobaczyłem do tej pory w produkcji Netflixa, nieszczególnie wierzę, że twórców serialowej adaptacji stać na sensowny restart i rozwinięcie tak postaci, jak i snutej wokół niej historii w sposób, który będzie miał przysłowiowe ręce i nogi. Od zakończenia zgrabnego pierwszego sezonu (i swoistego epilogu, jakim był premierowy epizod serii drugiej) z Wiedźmina bije chaos i brak spójnego pomysłu na wątki, postacie i fantastyczny świat. Wygląda to trochę tak, jakby scenarzyści pisali poszczególne odcinki bez znajomości całości historii, uzupełniając wiedzę w miarę kręcenia serialu. Dlatego brakuje spójności i konsekwencji, a serial wygląda często jak losowy montaż przypadkowych scen. Wychodzi z tego antyteza konsekwentnego rozwijania narracji serialowej, duchowy spadkobierca pisanej na bieżąco na kolanie trylogii sequeli Star Wars. Jestem daleki od książkowego puryzmu, ale żal mi trochę tej historii. Jako adaptacja przecież bardzo atrakcyjnej sagi wiedźmińskiej, netflixowy Wiedźmin wypada niewiele lepiej – w zasadzie tylko realizacyjnie – od poprzednika produkcji TVP. To duże osiągnięcie, ale chyba nie takie, na jakie liczyli i twórcy, i fani Geralta.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA