7 lat po kontrowersyjnym zakończeniu. Czy JAK POZNAŁEM WASZĄ MATKĘ przetrwało próbę czasu?
Zasada dwóch, czyli krótki przedsmak endingu
Personalnie uważam, że w jakimkolwiek rodzaju kina sprawdza się zasada dwóch, którą niegdyś wymyśliliśmy wraz z przyjacielem do innych aspektów naszego żywota. Mianowicie istnieją wyłącznie dwa rodzaje filmów (czy seriali), które W PEŁNI, w 100% są w stanie zainteresować widza od początku do samego końca. Pierwszy to taki, który poprzez ucisk, tarmoszenie i znęcanie się nad oglądającym zmusza go do całkowitej, (bez)bolesnej koncentracji podczas seansu. Pierwszy przykład z brzegu to np. Funny Games Michaela Haneke z 1997 roku. Ściska za gardło, poddusza, NAKAZUJE oglądać do końcowych napisów. Nie zawsze lubimy się z takimi filmami, ale przynajmniej powodują, że nie zerkamy na ekran telefonu co dwie minuty. Drugi, choć łagodniejszy, jest tak samo sprytny. Mianowicie wytworzoną (przez scenariusz i aktorów) uczuciowość… przekłada na tę widza. Uczucia postaci stają się naszymi, utożsamiamy się z wyborami w krańcowych momentach, następnie dywagujemy nad ich konsekwencjami, zastanawiamy się, co MY zrobilibyśmy w ich skórze. I denerwujemy się, jeśli pewne aspekty w ogóle nie są po naszej myśli. W tym przypadku tak właśnie jest z zakończeniem Jak poznałem waszą matkę; tym sposobem nasz serial możemy z łatwością wpisać do drugiej części całej zasady dwóch.
Konfrontacja z zakończeniem – uwaga, spoilery!
Podobne wpisy
Zakończenie z biegiem czasu wydaje się zaprzeczeniem wartości tak długo budowanych przez serial. Jest jak luka w pamięci, której nie możemy wypełnić, a jeśli już próbujemy coś z nią zrobić, wsadzamy do naszej głowy niepotrzebny ersatz, chwile, które zdają się fałszywe, zupełnie niepasujące do naszego pełnego obrazu, jaki próbujemy wytworzyć w pamięci. Długo szukałem porównania, którego mógłbym użyć dla tego zakończenia. Ale niech mnie szlag trafi, pomyślałem, muszę coś wymyślić. I w końcu trafił, bo jest ono nad wyraz drastyczne i niesmaczne.
Przez wszystkie sezony Ted Mosby poszukuje miłości swojego życia. Koncepcja serialu bazuje na przekonaniu, jak ważne jest przeznaczenie i droga, którą otrzymujemy od losu. Podążamy tą, zazwyczaj nierówną i obłoconą ścieżką, by dojść do celu, by otrzymać bezgraniczne szczęście. Główny bohater wdaje się w różne romanse, wszystkie są nieudane, jeden jest nawet z jego przyjaciółką, Robin, który także kończy się fiaskiem. Barney, dzięki Tedowi, oświadcza się Robin, Ted myśli, że pozostanie sam, że nie ma dla niego ratunku w tej walce z samotnością… Ale czy na pewno? Ostatnie dwa sezony z założenia kończą wątki i dotychczas prowadzony character development. Ted już za chwilę pozna wybrankę swojego serca na weselu swojego przyjaciela. Czujemy zbudowany od dawna suspens, wyczekujemy tego momentu, pragniemy, by serial zakończył się w jakiś sentymentalny sposób. Bohater poznaje ją na peronie, w niezwykle romantycznej scenie, jednak sama fabuła trwa nadal. I nagle zaczynają dziać się cuda. Spróbujmy je razem rozgryźć.
Przez pierwsze osiem sezonów Ted Mosby robi wszystko, by znaleźć wybrankę swojego serca, a także odkochać się w Robin, której już w pierwszym odcinku pierwszego sezonu mówi swoje pamiętne „kocham cię”. Słowa te okazują się profetyczne, bo finał kończy się zejściem się Robin i Teda. Tytułowa matka okazuje się kimś w rodzaju „podświadomego mirażu”, który, chociaż wprawiał bohatera w miłosne błogostany, pełnił jedynie funkcję przedostatniego schodka w dochodzeniu na sam szczyt. A wesele Barneya i Robin, któremu twórcy poświęcili dosłownie cały ostatni sezon (!), nie wychodzi, rozpada się w przedostatnim odcinku. Co więcej, matka umiera na śmiertelną chorobę (!!). Ted kończy opowieść dzieciakom. A te, bez większego zastanowienia, oznajmiają mu, że to Robin jest kobietą, którą zawsze kochał, do której miał najwięcej uczuć. Czy to teoria, w którą możemy uwierzyć?
I tak, i nie. To prawda, Ted miał do niej słabość, jednak wiele wydarzeń pokazało, że to uczucie jest dawno za nim. Trzy sezony poświęcono również na to, by Barney w końcu dorósł i spełniał oczekiwania Robin poszukującej „dobrego partnera” (przypomina to nieco wątek Rachel i Rossa). Emocje Teda mogły zostać gdzieś głęboko schowane, a następnie odkryte wiele lat później, kiedy zrozumiał, że nic nie stoi na przeszkodzie, by móc choć spróbować i wyznać, co naprawdę kiedyś czuł. Przy takim założeniu historia ta nabiera nieco nadmiernego, choć możliwie życiowego patosu, zapewne jednak nikogo nie pokusi, by opowiedzieć ją nad grobami bohaterów. Ten scenariusz miałby zasadniczy sens, gdyby nie sposób potraktowania relacji Barneya i Robin. Cały ostatni sezon wprawia nas w osłupienie, nie bardzo bowiem rozumiemy, dokąd to wszystko prowadzi. Z jednej strony twórcy nagle implikują, że może Barney i Robin do siebie nie pasują (mimo że jeszcze sezon wcześniej doszli do tego peaku, do momentu, w którym mówią sobie tak). Raz jeszcze wprowadzają do uczuciowego życia Robin samego Teda, a całemu związkowi podkładają przysłowiowe kłody w postaci Barneyowskich wynaturzeń – wracają te cechy, których przez ostatnie sezony tak bardzo się pozbywał.
Może i ma sens przy koncepcji zakładającej, że ludzie nigdy się nie zmieniają, ale tutaj wypada to nad wyraz sztucznie i nierealnie, tak jakby Barneya opętywała druga osobowość. Co więcej, kontrastem do tego są momenty, w których Robin i Barney stawiają czoła wszelkim przeciwieństwom, jakie dopadają ich podczas weselnych przygotowań. Ich związek pogłębia się przy tym coraz bardziej, widz, niczym małe dziecko, po prostu wierzy, że wszystko zakończy się dobrze. W końcu musi, skoro idzie to w tak pięknym kierunku… Po paru latach związku Barney i Robin rozwodzą się, tak jakby nie wyciągnęli żadnych wniosków z tych trzech sezonów walki o siebie samych. Cała ta scena wypada nad wyraz blado. Jest prędka, skondensowana, zbudowana jako zapychacz, aby pokazać widzowi, że wydarzyło się coś, co pozwoli być Tedowi wraz z Robin. Kompletnie nie wierzę w takie życie. Nie wierzę w życie, które i tak okazuje się pełne nieoczywistości, choć każdego dnia próbowaliśmy poruszyć niebo i ziemię. Robin z Barneyem walczyli do samego końca, zasługiwali na ich własny Eden. Każdy z nas zasługuje, jeśli włożymy w to naprawdę wiele wysiłku. Na tym przecież polegają relacje międzyludzkie. To była historia, którą każdy chciałby opowiedzieć nad grobem. Pozostał nam miszmasz, a ten wspominany z niesmakiem.
Kiedy ktoś umiera, do końca życia pozostaje nam głównie obraz tej osoby z jego ostatnich momentów. Najczęściej pamiętamy bliskiego przykutego do szpitalnego łóżka, niekontaktującego, oczekującego swojego ostatniego oddechu. Przez następne kilkanaście lat te szare i przytłaczające klatki z życia zaburzają nam wydźwięk poprzednich wspomnień. Bo te, choć poruszające i nadzwyczajne, mają się nijak do szorstkiego uczucia w ustach. Nie potrafimy uciec od wydźwięku ostatnich dni, zamgliły nam nasz krystalicznie czysty subiektywizm przeszłości. Musimy z tym żyć, a na ile potrafimy, w wolnej chwili rozjaśniamy zaciemniony niegdyś ekran. Takie jest właśnie to zakończenie, niepokojąco zaburzające wszystkie uczucia, które wywoływał nas w serial. Nie potrafimy dłużej patrzeć na niego w tym samym świetle, zawsze mamy wrażenie, że te dziewięć sezonów dążyło do jakiegoś oszukańczego rozwiązania. A to przesłoniło nam perspektywę. Analogicznie: kiedy pierwsze siedem sezonów oceniamy na 10/10, a ostatnie nieco niżej, to przecież końcowa ocena nie będzie już tak wysoka. Wymowa zakończeń jest zazwyczaj potężna, ale koniec końców istnieją elementy, które powodowały, że tak bardzo podobały nam się pierwsze sezony, nieprawdaż?
Bo za tym dziwacznym finałem kryje się historia, która jak żadna inna wyjątkowo opowiada o wartości przyjaźni, empatii i wspierania siebie nawzajem. To serial przedstawiający życie, które sami chcielibyśmy przeżyć. Albo inaczej: uzmysławia nam, że przecież właśnie jedno PRZEŻYWAMY. W tej chwili! Że każdy z nas ma własny MacLaren’s, który odwiedza, kiedy tylko ma wolne, a historie, jakie się tam wydarzyły, mógłby spisać w jakimś kolorowym pamiętniku. Że w prawdziwym życiu istnieją odpowiedniki serialowych przyjaciół. I mają się dobrze. Kochają nas, a my kochamy ich. Ja mam taki bar. Nazywa się The Local. Odwiedzę go tak szybko, jak tylko będę mógł. Bo mogę, bo chcę, bo pragnę pisać swoją historię, która, miejmy nadzieję, zostanie kiedyś opowiedziana nad moim nagrobkiem. A ty, czytelniku, znalazłeś już swój własny MacLaren’s?