“Życie znajdzie sposób”. 5 najlepszych ról JEFFA GOLDBLUMA
3. Mr. Frost, Pan Frost (1990), Philippe Setbon
Niesprawiedliwe jest, że takie role ulegają zapomnieniu z powodu mniejszej popularności filmu, jego niedoinwestowaniu lub braku polskiej wersji językowej. Film aktualnie jest dostępny w koszmarnej jakości i w wersji oryginalnej na YT. Kto wie jak długo. Jeśli więc ktoś chce zobaczyć Goldbluma w roli samego diabła, niech koniecznie doszlifuje angielski, bo w dialogach jest trochę egzystencjalnej filozofii i okresów warunkowych. Sam zaś nasz solenizant sprawdza się w roli księcia ciemności, jakby grał samego siebie – to znaczy tę jego skrytą w osobliwym wzroku naturę, której by w Hollywood raczej nie ścierpiano. Film Setbona jest niestety tak koślawo zmontowany, że tak wspaniała kreacja jednocześnie „dzieje się” jakby gdzieś z boku całego filmu, co od razu rzuca się w oczy i uwiera przez cały czas seansu. Obiektywnie negatywną, lecz w konsekwencji niezbędną cegiełkę do perfekcji Goldbluma dokłada partnerująca mu Kathy Baker. Im bardziej jest sztuczna i wygłasza swoje kwestie jak w prowincjonalnym teatrze, tym mocniej łaknie się obecności Jeffa na ekranie. Kto jednak wie, czy faktycznie jest diabłem? Może po prostu był na tyle uparty, żeby udowodnić, jak cienka granica biegnie między tymi w białych kitlach a ich psychicznymi więźniami. Bo kimże byliby psychiatrzy bez swoich pacjentów?
2. Seth Brundle, Mucha (1986), David Cronenberg
Jeff Goldblum ma i talent, i szczęście do najlepszych ról, w których rzeczywistość tak się wokół niego układa, że zmusza go do stania się zwierzęciem. Zanim jednak przejdziemy na szczyt jego aktorskich możliwości, zatrzymajmy się na chwilę nad rolą nieco szalonego, samotnego i antyspołecznego naukowca, owładniętego chęcią stworzenia teleportera. Wnikliwi obserwatorzy Goldbluma zapewne doskonale wiedzą, że na początku swojej kariery aktor miał w sobie znacznie więcej maniery, co uwidaczniało się zwłaszcza podczas mówienia. Grał nonszalancko, czasem nawet ze zbytnim luzem. W produkcji Cronenberga ta wymieszana z maskującym zaangażowanie luzem aktorska oszczędność celnie została przekuta w trudny charakter naukowca Setha Brundle’a. Mimo wielu niespójności montażowych i kulejących czasami efektów specjalnych Goldblum stworzył poprzez swoją charakterystyczną grę oraz wygląd postać na stałe wpisującą się w aktorski pejzaż tragicznych, filmowych osobowości. Nie przeszkodziła mu nawet całościowa charakteryzacja. W oczach wciąż pozostał Goldblumem, któremu jako musze przyśniło się bycie człowiekiem.
1. Adam Stein, Zmartwychwstanie Adama (2008), Paul Schrader
Bóg nie jest szatanem, że dopuścił do zagłady Żydów. On jest po prostu wariatem. Trzeba dać mu końską dawkę relanium, zapiąć w pasy, porazić elektrowstrząsami, a jak to nie pomoże (bo jak widać po ludzkiej historii nie pomogło) ponownie ukrzyżować, zdeptać i lżyć, ilekroć tylko dopomni się modlitwy. Tak ideologicznie kontrowersyjną i wieloaspektową rolę przyjął w filmie Schradera Jeff Goldblum. Jako tytułowy Adam jest zarazem klaunem, tchórzem, wariatem, zimnym racjonalistą, pełnym współczucia bohaterem, czasem wręcz mistykiem, psem i co najważniejsze Żydem. Czy to nie za dużo dla jednego człowieka? Odtworzyć w jednej postaci tak wiele przeciwstawnych sobie emocji, a bogobojną grupę widzów dobić jeszcze wizją szalonego Boga, który z nudów czasem lubi zabawić się w… no właśnie. We wszechmocnego idiotę czy w odrażającego zwyrola? To najlepsza rola Goldbluma w karierze i wcale nie dlatego, że krwawi w niej jak ukrzyżowany Jezus, a jak tylko nieco wyzdrowieje i wytrzeźwieje, uwielbia wsadzać ręce w majtki swojej ulubionej pielęgniarki Giny Grey. To tylko poza, taki modus operandi dla człowieka okazującego tęsknotę za wolnością. Goldblum za sprawą Adama wchodzi na sam aktorski Parnas, ponieważ bez przerysowania ukazuje, jak człowiek z pozycji psa może nauczyć się, kim mógłby być, gdyby odważył się psem nie być. Paradoksalna i absurdalna rola.