Lubicie ten moment, kiedy wszystko wskazuje na to, że mordercą jest ogrodnik, a potem jedna drobnostka – dowód rzeczowy, dziwne zachowanie, kwestia dialogowa – sprawia, że fabuła wywraca się do góry nogami i winnym okazuje się wprowadzony w pierwszym akcie kierowca taryfy, który w dodatku jest po prostu schizofrenicznym alter ego rzeczonego ogrodnika? Takim chwilom podczas seansów filmowych towarzyszą często pozaekranowe kwestie (zza czwartej ściany) w stylu: „O kurde, nie powiedziałbym!” albo „A nie mówiłam?!”. „Plot twisty”, czyli po naszemu zwroty akcji, należą do ulubionych narzędzi narracyjnych autorów kryminałów, thrillerów i horrorów. Szczególnie popularne były w połowie lat dziewięćdziesiątych – wtedy, dzięki świeżości i brakowi powszechnego dostępu do Internetu, faktycznie zaskakiwały. Dziś coraz trudniej wyprowadzić widownię na manowce. Przyzwyczajeni do schematów, czujni na ukryte przekazy, wprawieni w rozpracowywaniu scenariuszy na części pierwsze, wpatrzeni w ekrany o wysokiej rozdzielczości, nieskrywające żadnych tajemnic, oczekujemy coraz więcej. A oto lista filmów, w których zwroty akcji nie udały się w najmniejszym stopniu…
Uwaga! Spoilery! Czytacie na własną odpowiedzialność!
Przykład filmu, który udaje sprytniejszy, niż jest w rzeczywistości. Jestem przekonany, że scenarzyści mieli serce po właściwej stronie i chcieli zapewnić widzowi rollercoaster wrażeń i ciąg P O T Ę Ż N Y C H zwrotów akcji. W końcu to film o magii i iluzji. To, co na papierze, w formie scenariusza, mogło wydawać się znakomite, w filmie po prostu nie działa. Zbyt mało czasu poświęcono postaciom, ich motywacjom i charakterom, a zbyt dużo uwagi i talentu zostało zaprzepaszczonych na wymyślenie intrygi tak misternej i skomplikowanej, że aż – paradoksalnie – banalnej i niedorzecznej. Twistów jest tu co najmniej kilka, stopień ich wymyślności rośnie wraz z malejącym prawdopodobieństwem. Ostatecznie film wyprowadza widza na manowce tak głębokie, że przestaje się tak naprawdę liczyć, co się dalej stanie. Równie dobrze w scenariuszu mogliby pojawić się kosmici – autorzy nadal mogliby pochwalić się nieoczekiwanym zwrotem akcji. Kiedy więc wszystko powoli zmierza do finału i okazuje się, że postać Marka Ruffalo stoi za tym całym zamieszaniem, zamiast udawać zaskoczonych, możemy co najwyżej ziewnąć.
Być może obejrzałem ten film zbyt późno, a być może Cameron Crowe przeszarżował w konstrukcji misternej intrygi, która okazuje się prowadzić do prostego, ogranego chwytu: to wszystko było snem. Zaledwie dwa lata wcześniej Tom Cruise zagrał w nieco podobnym filmie: Oczach szeroko zamkniętych. U Stanleya Kubricka dryfowaliśmy na pograniczu jawy i snu, do końca nie przekonując się, co było czym. Vanilla Sky kończy się trochę jak Czarnoksiężnik z Oz… tylko w Czarnoksiężniku… to działało. Najgorsze, co może przytrafić się filmowi, który na deser zostawia teoretycznie wielki zwrot akcji, to fakt, że zza drzwi kuchni zapach tego deseru ulatnia się już dużo, dużo wcześniej. Można pomyśleć: a może jednak dam się zaskoczyć? A rozczarowanie jest tym większe, gdy zaskoczenie nie przychodzi.
Intryga jest tu całkiem niezła. Scenariusz trzyma się kupy, wszystko z siebie całkiem logicznie wynika. Charakterów postaci nie uświadczymy, a całość wygląda jak dwugodzinny spot reklamowy salonów meblowych i linii ubrań, ale w tym momencie nie ma to znaczenia. Otóż hiszpański thriller zaskakuje widza w stylu komiksów o Kaczorze Donaldzie – i mam wrażenie, że Kaczor mógłby się przez to porównanie poczuć obrażony. Scenarzysta i reżyser Oriol Paulo chce, abyśmy przecierali oczy z niedowierzania, że jedna z bohaterek przez cały film nosiła… maskę! I nie była tym, za kogo się podawała. Pani Doubtfire spotyka Scooby Doo w thrillerze, który chce być traktowany poważnie. Nie ze mną te numery.