ZWROT AKCJI CZY RACZEJ ZWROT BILETU? Najgorsze filmowe “plot twisty”
Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki (2008), reż. Steven Spielberg
Prawie dwadzieścia lat czekania na kontynuację przygód jednej z najpopularniejszych i najbardziej lubianych ekranowych postaci, pełnego pytań: ciekawe, co wymyślą tym razem? No i wymyślili. Do tej pory Indy parał się rzeczami paranormalnymi, mistycznymi, zakorzenionymi w legendach i mitach, ale wszystko to było podszyte w jakimś sensie zaprzeczeniem szekspirowskiej tezy o rzeczach na niebie i Ziemi, o których nie śniło się filozofom. W Królestwie…, owszem, znów mamy do czynienia z problemem, który filozofom spędza sen z powiek od zarania dziejów, ale podanym w tak niezgrabny, nieprawdopodobny i niedorzeczny sposób, że aż trudno uwierzyć, że został zaakceptowany na co najmniej kilku szczeblach produkcyjnej machiny.
Ale nie to jest największym problemem. To znaczy, ten wątek sam w sobie jest dziwaczny i wynika z dużego lenistwa i “niechciejstwa” scenarzystów, ale mogę go przeboleć. Najbardziej idiotycznym zwrotem akcji w filmie jest moment, kiedy postać Raya Winstone’a pozwala wessać się kosmicznemu wirowi, puszczając przy tym oko i rzucając “dam sobie radę!”. Ta decyzja jest absolutnie niezgodna z budowaną przez dwie godziny niejednoznaczną postacią, która co chwilę zmieniała strony, by wyjść z opresji. Jakoś nie wydaje mi się, żeby tego typu człowiek w obliczu niewiadomego zagrożenia uśmiechnął się, poświęcił i puścił oko do swojego dawnego przyjaciela. Do dziś nie wiem, co o tym myśleć.
Matrix Reaktywacja (2003), reż. rodzeństwo Wachowski
Pierwszy film z trylogii braci (a dzisiaj – sióstr) Wachowskich był mistrzowskim thrillerem science fiction, który dotykał tematów aktualnych zarówno pod koniec tysiąclecia, jak i dziś: czy jesteśmy panami swojej rzeczywistości, a może tylko niewolnikami w świecie zdominowanym przez technologię. Świetnie poprowadzony scenariusz nie ustrzegł się mankamentów – widocznych zwłaszcza dziś – w postaci zbyt opisowych dialogów i sporej liczby uproszczeń, ale intryga miała idealnie rozłożone wątki, zwroty akcji, niespodzianki. W dodatku, wszystko to było genialnie nakręcone i takoż zmontowane. Tym bardziej smucą indolencja, niemoc i amatorstwo kontynuacji. Matrix Reaktywacja wpada w pułapkę typową dla produkcji, których twórcy dostali zbyt dużo swobody. Film nie podejmuje dialogu z widzem, nie dostarcza mu informacji potrzebnych do śledzenia fabuły, tylko wpada w niekończący się krąg autorefleksji, “metarozważań” i kwestii, które obchodzą chyba tylko twórców. Przestały liczyć się emocje postaci, nastawionych na potężny szok poznawczy z jedynki, a na pierwszy plan wysunęła się technogadka o tym, kto jest programem i do czego został napisany. Jest w tym pewnie sporo sensu, ale – niewiele wartości, która sprawia, że film działa na widza. Ale miało być o plot twistach. Otóż Matrix Reaktywacja (a później – Rewolucje) sam w sobie jest wielkim plot twistem, bełkotliwym ciągiem symbolicznych scen przeplatanych sekwencjami akcji, które w swojej widowiskowości zapominają o jakimkolwiek przekazie. Bardzo, bardzo, bardzo zły film, który popsuł znakomite wrażenie pozostawione przez poprzednika.
Przypomnij sobie najbardziej pamiętne przykłady zwrotów fabularnych, czytając ten tekst.