ILUZJONISTA. Magiczny film czy filmowa magia?
Burger, niczym prawdziwy sztukmistrz, najpierw oznajmia nam ogólną strukturę swojej iluzji, następnie konsekwentnie odwraca uwagę i usypia czujność stosunkowo trywialną historią, by pod koniec zupełnie nas zaskoczyć.
Prawdziwa magia czy prosta sztuczka? To pytanie nasuwa się zawsze, gdy oglądamy popisy Davida Copperfielda lub innego sztukmistrza. W głębi duszy wiemy, że to, co widać na scenie to tylko zręczne oszustwo i żadne ponadnaturalne siły nie wchodzą w rachubę. Trudno jednak odgadnąć, w jaki sposób artysta mami nasze zmysły – zazwyczaj bowiem zazdrośnie strzeże on swoich sekretów i nie wprowadza widza w ich tajniki. A gdyby tak magik był niezwykle zuchwały i podał wszystkie wskazówki, które wystarczyłoby tylko połączyć w jedną całość i tym samym odgadnąć zasadę działania iluzji? Czy znalazłby się ktoś, kto dałby radę poskładać elementy układanki?
Możliwe, iż podobne dylematy przeżywał Neil Burger, reżyser Iluzjonisty. Nie para się on wprawdzie magicznymi sztuczkami, postanowił jednak stworzyć film, w którym poszczególne sceny, oprócz tradycyjnego posuwania fabuły do przodu, układają się w pewną logiczną całość mającą za zadanie wprawić widza w osłupienie pod koniec projekcji. Burger, niczym prawdziwy sztukmistrz, najpierw oznajmia nam ogólną strukturę swojej iluzji, następnie konsekwentnie odwraca uwagę i usypia czujność stosunkowo trywialną historią, by pod koniec zupełnie nas zaskoczyć. Jakby tego było mało, reżyser podczas seansu podsuwa pod sam nos widza wszystkie elementy niezbędne do rozszyfrowania gry – czasem łopatologicznie, zazwyczaj jednak należy wykazać się dużą dozą spostrzegawczości oraz „czytać” między wierszami.
Wiedeń, XIX wiek. Eisenheim (Edward Norton), młody syn cieśli zafascynowany magicznymi sztuczkami wdaje się w romans z „wysoko urodzoną” Sophie (Jessica Biel). Jak można przewidzieć, krewni szlachcianki nie są zadowoleni z sytuacji i szybko przerywają amory. Zawiedziony Eisenheim wyrusza na Daleki Wschód, by tam nauczyć się tajników zawodu iluzjonisty. Po latach wraca do Wiednia, już nie jako biedny chłopak z robotniczej rodziny, ale świadom swych umiejętności artysta magik. Wkrótce rozpoczyna występy w teatrze, gdzie zadziwia mieszkańców zapierającymi dech w piersiach spektaklami. Wieści o wyczynach Eisenheima docierają do samego księcia Leopolda (Rufus Sewell), następcy tronu, który postanawia zaszczycić swą czcigodną osobą kolejny występ. Zabiera do teatru narzeczoną, Sophie. Iluzjonista rozpoznaje kochaną niegdyś osobę – dawno zapomniane i zepchnięte na skraj świadomości uczucie odżywa. Jednak droga dwojga zakochanych nie jest usłana różami. Leopold, znany z iście nie-książęcego sposobu postępowania z kobietami, nie zamierza pozwolić Sophie odejść…
Od tego momentu reżyser rozpoczyna wspomnianą przeze mnie grę z widzem (choć wskazówki potrzebne do rozwiązania zagadki pojawiają się znacznie wcześniej). Wszystkie zdarzenia obserwujemy z punktu widzenia inspektora policji Uhla (Paul Giamatti), opowiadającego Leopoldowi o Eisenheimie. Burger zastosował znany skądinąd sposób narracji – widz zostaje „wrzucony” w środek fabuły, a następnie mamy długą retrospekcję, w której poznajemy bohaterów i wydarzenia związane z główną osią akcji. A należy przypatrywać się bardzo uważnie poczynaniom iluzjonisty, bowiem sztuczki prezentowane na scenie to tylko mała cząstka umiejętności Eisenheima.
Akcję osadzono w dziewiętnastowiecznym Wiedniu. Brukowane uliczki, karoce, charakterystyczne stroje stwarzają świetną, duszną atmosferę i trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce i czas dla tego rodzaju historii. Rewelacyjną robotę wykonał kompozytor Philip Glass. Jego nastrojowe, nieco tajemnicze, momentami nawet mistyczne partytury doskonale współgrają z obrazem – magia aż wypływa z ekranu i wciąga widza w wir opowieści, nie pozwalając złapać tchu aż do końca seansu. Wrażenie potęguje zagadka i powiązane z nią pytanie dotyczące zdolności Eisneheima – czy to tylko iluzja, czy też bohater Nortona naprawdę potrafi używać czarów. Widz nie dostaje jednoznacznej odpowiedzi, zakończenie można bowiem interpretować na kilka sposobów. Czy magik oszukał wszystkich, jak zdają się sugerować ostatnie sceny? A może sam był tylko iluzją? Reżyser podsuwa masę wskazówek oraz błędnych tropów, ale nie narzuca poprawnej interpretacji faktów. Pozostawia duże pole do popisu dla wyobraźni i właśnie ten fakt, wraz z cudownym klimatem, stanowi najmocniejszą stronę Iluzjonisty. Nie można również nie zauważyć występu Edwarda Nortona w tytułowej roli, który bardzo oszczędną grą wzmaga wszechobecną aurę tajemniczości. Eisenheim wydaje się człowiekiem żyjącym z dala od reszty świata – chadza własnymi drogami i, jak przystało na prawdziwego magika, jest zawsze o krok przed wszystkimi.
Podobne wpisy
Czy warto więc dać szansę Iluzjoniście? Zdecydowanie tak, nawet jeśli widziało się Prestiż. Wciągająca, magiczna atmosfera nie pozwoli oderwać wzroku od ekranu, a jeśli uda Ci się, czytelniku, odgadnąć zakończenie, możesz być z siebie dumny. Pamiętaj jednak, że z tym filmem sprawa wygląda podobnie jak ze sztuczką magika – nic nie jest takie, jakie się wydaje i nawet jeśli myślisz, iż wszystko zostało wyjaśnione, warto spróbować innej interpretacji faktów. Może wtedy spojrzysz na wydarzenia wokół Eisneheima w zupełnie odmiennym świetle. A gdy następnym razem Copperfield zaprezentuje jeden ze swoich trików, a nuż odgadniesz zasadę działania iluzji?
Tekst z archiwum film.org.pl (02.04.2007).