search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

ŻÓŁTA CEGLANA DROGA #12

Darek Kuźma

24 lutego 2016

REKLAMA

Oscary, Oscary, wszędzie tylko te Oscary. Aż się nudno robi. A co ze Złotymi Malinami? Co z anty-nagrodami uwypuklającymi najgorsze trendy współczesnego kina rozrywkowego i karcącymi najbardziej leniwych aktorów, reżyserów i scenarzystów? Gdzie dyskusje o tych nominowanych, skandale pominiętych, delektowanie się zwycięstwami osobistych faworytów? Że to niby tylko nic nie znaczące wyróżnienia, i z przymrużeniem oka, a nawet obu? Brednie. Złe i słabe kino też powinno wywoływać niezdrowe emocje. Mieć jakąś wartość. W końcu docenienie piękna i jakości tych najlepszych filmów przychodzi również – a w niektórych przypadkach być może przede wszystkim – poprzez odnoszenie ich do tych zepsutych.

Wielkimi krokami zbliża się 36. rozdanie Złotych Malin, na które czekam z pewną ekscytacją, gdyż po raz pierwszy od lat widziałem około 80% nominowanych. W poprzednich sezonach bywało różnie, często omijały mnie spotkania z faworytami bukmacherów albo zwycięzców oglądałem już po fakcie. Bez sensu. Teraz jest inaczej. Z głównych kandydatów nie udało mi się tylko obejrzeć trzeciej części durnego pseudo-horroru o ludziach wtykających głowy innych ludzi w tyłki jeszcze innych ludzi, czwartej części piszczących animowanych wiewiórek oraz kontynuacji kumpelskiej opowieści o skakaniu w czasie podczas skakania w jacuzzi. Wybaczam sobie te braki, jako że również przed żadnym rozdaniem Oscarów nie udało mi się obejrzeć wszystkich najważniejszych nominowanych, zachęcam natomiast do nadrabiania zaległości przed sobotnią anty-galą, podczas której kapituła ogłosi Malinowych zwycięzców. Bez żadnej ironii i z jedynie lekką nutką sarkazmu, uważam, że znajomość tych kilkunastu filmów, z których nie wszystkie są tak złe, jak by chcieli tego nominujący (Sandlerowskie Piksele wykroczyły poza moje dość niskie oczekiwania), może być bardziej niż pomocna w uczeniu się szanowania tego, co dobre i pożyteczne.

Gniewny Eddie
Gniewny Eddie

Nie twierdzę, że bombastyczna popierdółka Jupiter: Intronizacja pomogła mi docenić kunszt realizacyjny i aktorski Zjawy (choć muszę się szczerze przyznać, że z dziką satysfakcją obejrzałbym szepczącego złowieszczo Eddie’ego Redmayne’a w starciu z ryczącą niedźwiedzicą), ale już seans Pięćdziesięciu twarzy Greya pozwolił mi bawić się zdecydowanie lepiej na kilku przeciętnych komediach romantycznych. Tylko dlatego, że miały one postaci, które przynajmniej przypominały prawdziwych ludzi. Dziewicza Anastasia i zaplatający ochoczo warkocze Christian to także duet godny polecenia wszystkim tym, którym nie podobały się zawodowe rozmowy i relacje międzyludzkie w Spotlight czy romantyczny sznyt Brooklynu. Nie wspominając już nawet o tym, że to film-zbawienie dla wszystkich socjologów, psychologów i komentatorów mechanizmów działania kultury masowej. Jak tu nie kochać? Jestem też święcie przekonany, że Bezwstydny Mortdecai będzie mi za każdym razem – nawet jeśli zgodzę się go obejrzeć ponownie wyłącznie na suto zakrapianej imprezie – przypominał, że z każdego, dosłownie każdego aktora da się zrobić chodzące drewno. Johnny Depp to osobna kategoria kuriozalności. Z wąsem czy bez.

Amant wyborowy
Amant wyborowy

Z drugiej strony, mam z Malinami podobnie jak z Oscarami – niektóre nominacje wydają mi się podyktowane jedynie uprzedzeniami nominujących, którzy lubią grać pod publiczkę, a nie morderczymi knotami zasługującymi na publiczny blamaż. O ile samego Adama Sandlera bronić nie zamierzam, bo już jakiś czas temu zniechęciłem się do jego komedii, a za dawanie kolejnych kumpelskich szans Kevinowi „jestem taki zabawny, że sam siebie śmieszę” Jamesowi należy mu się każda nagana, tak Magik z Nowego Jorku zupełnie nie zasługuje na te wszystkie krytyczne bluzgi. Film jest dziwny i nie do końca wiadomo, o czym miał opowiadać, ale jest o co najmniej dwie klasy lepszy od chaotycznego i absolutnie bezsensownego filmowego tworu, który nazwano dla szpanu kolejną częścią Terminatora. Swoją drogą, brak Genisys wśród tegorocznych nominowanych, choćby w stworzonej praktycznie dla tego gniota kategorii „Najgorszy prequel, remake, marna kopia lub sequel”, jest absolutnym skandalem, który godzi w budowaną latami reputację Malinowców. No dobrze, trochę przesadziłem, ale ten film to podręcznikowe czyste zło.

Faworyt większości nagród
Faworyt większości nagród

Najciekawszym elementem tego rozdania jest jednak dla mnie ustanowiona w zeszłym roku „Razzie Redeemer Award”, której celem jest honorowanie tych filmowców, którzy po latach marnowania czasu widzów zrobili nareszcie coś, co odkupuje przynajmniej część ich przeszłych win. Takie miłe docenienie ze strony ludzi, którzy wcześniej z człowieka szydzili i złośliwie komentowali każdą jego wpadkę. Pierwszą edycję wygrał bezdyskusyjnie Ben Affleck, który zdobył lata temu Złotą Malinę za zadziwiająco nudnego i bezcelowego Gigliego, a po odnalezieniu reżyserskiego powołania stał się jednym z najbardziej cenionych hollywoodzkich filmowców. No i zdobył post-Malinowego Oscara, co jest niebagatelnym wyczynem. W tym roku wygra zapewne nie dający nikomu innemu dojść do słowa Sylvester Stallone za rolę w Creedzie: Narodzinach legendy – byłby to również wielki sukces PR-owy Złotych Malin, bowiem „Włoski ogier” jest ich rekordzistą i jednym z największych ulubieńców kapituły. Nie można jednak odbierać szans innym nominowanym – Elizabeth Banks, Will Smith i M. Night Shyamalan, wszyscy są laureatami Malin – ponieważ, jak udowadniały poprzednie rozdania, wyniki anty-nagród potrafią zaskakiwać.

Facet ciągle ma talent

Osobiście dałbym Shyamalanowi, którego ciągle szalenie doceniam jako filmowca i uważam, że tylko w przypadku Ostatniego Władcy Wiatru dopuścił się prawdziwego bubla. Natomiast sama już jego obecność (za reżyserię świetnej i niedocenianej Wizyty) pokazuje, że kategoria „Razzie Redeemer Award” może w przyszłości pozwolić Złotym Malinom zaistnieć w branży jako coś więcej niż tylko anty-Oscary – być może jako poważne w swoim humorystycznym tonie nagrody uwypuklające głupie pomysły i złe trendy amerykańskiego kina. Tych jest przecież zawsze sporo, a wyszydzić trzeba w jakiś sposób, bo masowa publiczność zbyt często daje ciała i głosuje swymi portfelami na denne i efekciarskie produkcje tylko dlatego, że są silnie promowane. Tegoroczna piątka nominowanych w kategorii „Najgorszy film” doskonale to pokazuje, gdyż Jupiter: Intronizacja oraz Fantastyczna czwórka kosztowały grubo ponad sto milionów dolarów (i wbrew pozorom, nie okazały się aż takimi wielkimi klapami finansowymi jak się zwykło mówić), a Piksele przy budżecie dziewięćdziesięciu milionów zarobiły prawie  dwieście pięćdziesiąt. Pięćdziesiąt twarzy Greya kosztowało znacznie mniej i zarobiło ponad dwa razy więcej. A Oficer Blart w Las Vegas… No cóż, lepiej spuśćmy na ten film zasłonę milczenia, bo inaczej korekta będzie musiała mnie cenzurować.

Najgorsza para aktorska 2016

Mój apel brzmi zatem: oglądajmy złe filmy, żeby bardziej doceniać te dobre! Nie lękajmy się rozmawiać i o tych, i o tych obrazach! Nie bójmy się przyznawać do tracenia czasu na gnioty, jeśli tylko wyciągamy z nich jakiekolwiek nauczki! I pamiętajmy, że zawsze można znaleźć wśród nich jakieś fajne guilty pleasures, czyli filmy, których nie można obronić przed znajomymi żadnymi racjonalnymi argumentami, ale które sprawiają nam pewną przyjemność (napisałbym, że perwersyjną, ale zostanę posądzony o lubienie Christiana Greya i jego zabawek). Dla mnie takim obrazem był Movie 43, niesławny laureat głównej Złotej Maliny sprzed dwóch lat, który rozbawił mnie swoim idiotycznym i rubasznym humorem bardziej niż wiele pustawych amerykańskich komedyjek dla masowego widza. De gustibus i tak dalej, ale będę spierał się do ostatniego tchu, że zarówno Adam Sandler i jego kolejne pary butów z Magika z Nowego Jorku, jak i przyklejany, kuriozalny wąs nieśmiesznego Johnny’ego Deppa w Bezwstydnym Mortdecaiu są ciekawsze od Terminatora: Genisys. Zdania nie zmienię, choćby mnie żywcem podpalano, otwierano na chama powieki niczym w Mechanicznej pomarańczy i puszczano w kółko Oficera Blarta w Las Vegas.

Napisz prywatnie do autora.

korekta: Kornelia Farynowska

Arnie powrócił...

REKLAMA