DIUNA. Przybyłem, zobaczyłem, zapomniałem
Mam wrażenie, że w przypadku filmów o takim rozmiarze i takim kulturowym znaczeniu, jakie reprezentuje Diuna, rola recenzenta jest zbyteczna. Cokolwiek nie powiem, film i tak zostanie obejrzany. Ba, pójdę nawet o krok dalej, sugerując, że nawet jeśli napiszę, że Diuna to wydmuszka, i tak mi nie uwierzycie. Bo wyrok zapadł jeszcze przed premierą, lata temu, gdy ruszyła kampania promocyjna, a Denis Villeneuve po raz pierwszy podzielił się swoimi pomysłami. Zrozumiałem wówczas, że publika zrobi wszystko, by podtrzymać to marzenie.
Jeśli jednak z jakichś powodów ciekawi was, jakie są moje wrażenia z seansu megahitu studia Warner Bros., na wstępie chciałbym podkreślić jedną rzecz. Jeżeli myśleliście, że ta recenzja będzie tak podniosła i tak wyszukana, jak sam recenzowany film, to się przeliczyliście. W gruncie rzeczy mam wam bowiem do przekazania wiadomość dość prostą, żeby nie powiedzieć banalną. Spełniły się marzenia fanów. Diuna to film dobry, a czasem nawet bardzo dobry, któremu daleko do aury żenady roztoczonej nad poprzednią kinową adaptacją. I pewnie nikogo to nie zaskoczy, choć nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że pewnie spodziewaliście się arcydzieła, filmu zwalającego z nóg, zapierającego dech, kina SF na miarę XXI wieku. Przełomu. Radzę jednak powściągnąć te wygórowane oczekiwania.
W odróżnieniu od wcześniejszej recenzji pisanej z perspektywy fana książki reprezentuję nieco inne stanowisko wyjściowe. Książkowy pierwowzór czytałem dwa razy. Za każdym razem moje wrażenia były jednakowe. Opasłe tomisko autorstwa Franka Herberta to według mnie historia tak fascynująca, jak i… nudna. W wypadku Diuny mamy jednak do czynienia z nudą dalece korzystną, bo pozwalającą – dzięki skrupulatnie nakreślonemu krajobrazowi świata – na spokojne delektowanie się przelanymi na papier myślami. Ale jedno należy podkreślić – w tej książce tak po prawdzie niewiele się dzieje. Znam pisarzy, którzy pierwszą księgę Diuny potrafiliby zgrabnie zamknąć w jednym rozdziale bez uszczerbku na jakości historii. Dla Herberta ważniejsze jednak było nakreślenie szerokiego kontekstu świata przedstawionego, z politycznym, ekologicznym i religijnym komentarzem, co inspirowało (m.in. Georga Lucasa) i inspiruje do dziś.
Przed seansem nowej Diuny najbardziej ciekawiło mnie zatem to, w jaki sposób Villeneuve podejdzie do materiału wyjściowego i które wątki zdecyduje się rozwinąć, gdzie położy nacisk, na jaką wymowę ostatecznie się zdecyduje. To, że będę miał do czynienia z jakością, wiedziałem jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć. Chyba nie ma we współczesnym Hollywood reżysera, na którym można polegać bardziej niż na Villeneuvie. Ten istny Midas kina i ekspert od zadań specjalnych przy okazji Blade Runnera 2049 ostatecznie udowodnił, że nie boi się wyzwań i że nawet jeśli coś na papierze wygląda jak misja niemożliwa, on zdoła wyjść z tego starcia obronną ręką. Przez lata uznawano, że Diuna jest dla twórców filmowych projektem wręcz przeklętym, a to za sprawą klapy, jaką zaliczył David Lynch, a to za sprawą ostatecznego fiaska, jakie z trudem przełknął Alejandro Jodorowsky, a to za sprawą miniserialu, którego nikt nie pamięta i który okazał się dla fanów ekranizacją wciąż niewystarczająco wielką.
Denis Villeneuve popisał się zatem nie lada odwagą, idąc na konfrontację z taką potęgą. Do realizacji swych celów wybrał jednak bardzo sprawdzone, żeby nie powiedzieć wyrachowane metody. Pierwsze, co zrobił, to usiadł nad materiałem źródłowym i wraz ze współscenarzystami dokonał na nim… kastracji. Wyciął wszystkie wątki poboczne i zbędne niuanse, skupiając się na meritum – tematyce dziedzictwa i misyjności protagonisty. Drugie, co zrobił, to dał do zrozumienia Hansowi Zimmerowi, wybitnemu kompozytorowi, że muzyka będzie w Diunie grać bardzo istotną rolę, bo nada całości odpowiednią tonację, dlatego należy poświęcić jej te kilka godzin pracy więcej. Trzecie, co zrobił, to dokładnie przemyślał, gdzie mogą zostać nakręcone zdjęcia, jak będzie wyglądał świat spowity piachem i pyłem oraz kto mógłby go umiejętnie zaprojektować i sfotografować. Na samym końcu przyszła pora na aktorów. Villeneuve wypełnił obsadę sprawdzonymi nazwiskami, dając im do rąk scenariusz wypełniony bardzo wyniosłymi, wręcz sztywnymi kwestiami.
I to w zasadzie tyle. Po raz kolejny mam wrażenie, że Villeneuve zrobił to, co potrafił najlepiej, czyli stworzył doskonałą filmową iluzję, której niewiele można zarzucić, prócz tego, że dostarcza ona niewielu emocji. Wszystkie elementy Diuny działają i pasują do siebie jak we szwajcarskim zegarku, w którym jednak zbyt często i zbyt nagminnie działa budzik. Długie ujęcia pustyni i nie mniej długie ujęcia roztargnionych twarzy bohaterów co rusz zagłusza doniosła muzyka, mająca na celu ponowne podkreślenie faktu, iż mamy do czynienia z czymś tak ważnym, że powinno się na kolanach dziękować za sposobność seansu. Za mało jest tu jednak szczerej kontemplacji, za mało jest odwagi w tworzeniu komunikatu adekwatnego do mięsistości oryginału. Komunikatu mogącego dać współczesnemu społeczeństwu wiele dobra, tak by myśli Herberta z 1965 roku znalazły zastosowanie w nowym obrazie świata. Kurczowe trzymanie się głównej (dość banalnej) osi fabularnej to nic innego jak droga na skróty i zamykanie furtki do całej masy ukrytych znaczeń. Owszem, są we wszechświecie rzeczy, które zawsze pozostaną niezmienne, ale są też takie, na które mamy realny wpływ – i to prosiło się o podkreślenie. Zależności między technologią, naturą i stojącą pomiędzy nimi przyprawą, dającą łączność ze sferą niematerialną, to wątki, które zostały w Diunie jedynie liźnięte, a które osobiście uważam za najciekawsze.
To razi i razi mocno. Materiał źródłowy został mocno okrojony i podporządkowany wymaganiom widza masowego, chcącego mieć wszystko podane na tacy. Czuję tu zatem pewien dysonans. Z jednej strony niemal każdy kadr Diuny krzyczy o uwagę, chcąc przekazać głęboką treść nawet wówczas, gdy na ekranie dzieje się niewiele bądź nic. Z drugiej jednak strony, gdy na moment nabierzemy dystansu do tej historii, zauważymy, że nie reprezentuje ona niczego, czego nie widzieliśmy w kinie wcześniej, nauczeni doświadczeniami chociażby sagi Gwiezdnych wojen. W tym punkcie trzeba niestety otwarcie przyznać, że do adaptacji Diuny doszło niestety ostatecznie zbyt późno. My się już naprawdę zdołaliśmy dobrze otrzaskać w kinie z motywem wybrańca, z kolei filmy traktujące o żądzy władzy także nie robią już na nikim większego wrażenia, nawet jeśli otacza je atrakcyjny kostium science fiction i aura spektaklu. Znakiem tego uczucia jest dla mnie scena, w której pustynny czerw objawia się w pełnej krasie Paulowi Atrydzie. Pewnie jeszcze 20 lat temu, widząc coś takiego na dużym ekranie, zbierałbym w kinie szczękę z podłogi. Dziś to po prostu kolejny wielki robal wychodzący z ziemi, którego na domiar złego spowija ciemność, jakby mu twórcy chcieli jeszcze dodać wydumanej tajemniczości.
Nie ma w filmie Denisa Villeneuve’a niczego czego bym nie znał. Gorsze jest jednak to, że nie ma też w nim niczego, do czego szczerze chciałbym wrócić. Pojedyncze sceny walki na noże w wykonaniu rześkiego Jasona Momoy, zapadający w pamięć i przekonująco obrzydliwy Baron Harkonnen o twarzy Stellana Skarsgårda czy w końcu kradnący drugi plan nonszalancki Stilgar w wersji zaproponowanej przez Javiera Bardema to jednak trochę mało. Wiem już jedno i wiem to na pewno. Kanadyjski reżyser potrafi tworzyć klimat, ale niespecjalnie potrafi opowiadać historię. Mamy zatem w nowej Diunie do czynienia z klasyczną pułapką nadmiernej estetyzacji. Po Nowym Początku i Blade Runnerze 2049 Villeneuve po raz kolejny pokazał mi, że tak jak czuje SF, tak chyba niespecjalnie je rozumie.
Nie wiem, czy zapowiadana część druga zmaże to wrażenie, ale już teraz wiem, że ten wielki, ambitny projekt wypadł aż nadto zachowawczo.