ZŁE SCENY W DOBRYCH FILMACH (i jedna dobra w złym)
Labirynt
Taniec Fireysów
A oto idealna ilustracja mierzenia sił na zamiary. W tej generalnie robiącej do dziś wrażenie oldskulowej przygodówce, której siła opiera się na efektach praktycznych i kukiełkach, mamy dość kuriozalnie wyglądającą po latach, zdecydowanie za długą i w sumie nudną scenę, w której główna bohaterka natrafia na kolorowe dziwadła. Stwory zaczynają lecieć z nią w kulki, a następnie śpiewać i tańczyć, przerzucając się własnymi częściami ciała. Jak wieść niesie, była to jedna z najbardziej żmudnych i skomplikowanych technicznie sekwencji, niemało również kosztująca. Efekt finalny mocno odstaje jednak od reszty produkcji, z czego zresztą filmowcy szybko zdali sobie sprawę. Niemniej postanowili zostawić ją w gotowym dziele, choć to właśnie ona jako jedyna mogłaby zostać wycięta bez straty dla fabuły. I oczu widza. Koszmar.
Blade Runner 2049
W piekle sztuczności
Nie jestem wielkim fanem tego sequela i w sumie mój największy zarzut do niego to fakt, że jest właśnie sequelem, a nie odrębną opowieścią. Ale to i tak film zaskakująco udany. Lecz nie wolny od wpadek. Denis Villeneuve często stawia w nim na przesadną widowiskowość, potrafiąc zachłysnąć się możliwościami CGI. Najlepszym tego dowodem nie tylko wykorzystanie generalnie zbędnej dla intrygi, sztucznej Rachel, ale też cała akcja w Las Vegas. Już sam pojedynek pomiędzy Deckardem i K uważam za dość kuriozalny, bezsensowny, nudny i kiepsko zrealizowany (w czym znowu nie pomaga zaawansowany wiek Harrisona Forda). Prawdziwym przerostem formy nad treścią jest w nim przy tym wrzucenie jako tła wygibasów cyfrowego Elvisa Presleya, do którego za parę minut dołącza również miniaturowy Frank Sinatra w futurystycznej szafie grającej. Obaj potrzebni są temu filmowi jak uchodźcy Europie i w dodatku pewnie równie mocno nadszarpnęli budżet całej produkcji. Cóż, jak dowodzi oryginał, czasem mniej znaczy lepiej.
Matrix
Superman
Podobne wpisy
Dzieło (wtedy jeszcze braci) Wachowskich to kult, przełom, novum i jeden z tych tytułów, które zmieniły oblicze kina. I zarazem idealne potwierdzenie tego, że nieważne, jak się zaczyna, ale jak kończy. W tym aspekcie twórcy nieco się zapędzili, a mowa o dosłownie ostatnich sekundach filmu. Oto Neo – już oświecony swoimi doświadczeniami – wypowiada do maszyn cały monolog o tym, jak to odłoży zaraz słuchawkę telefonu i (w dużym skrócie) pokaże ludziom prawdę. No i odkłada tę słuchawkę, wychodzi z budki i… tu historia powinna się skończyć klimatycznym zawieszeniem. Ale nie! Zamiast tego widzimy po chwili, jak Neo… fruwa nad miastem. Z perspektywy późniejszych sequeli są to oczywiste podwaliny (inna sprawa, że nikt wtedy o nich nawet nie śnił). A i względem wypowiedzianych wcześniej słów o braku reguł i granic ma to jakiś sens. Ale mimo to niesmak i konsternacja pozostają…
Bonus: ta dobra
Batman v Superman: Świt sprawiedliwości
Jam Batman!
Tak jak sam film zebrał głównie ostre baty – w większości jak najbardziej zasłużone – tak jedna sekwencja z pewnością się w nim wybija. I to na tyle mocno, że z miejsca zaliczona została do najlepszych kiedykolwiek sfilmowanych poczynań Mrocznego Rycerza. Chodzi, rzecz jasna, o odbicie matki Supermana przez Gacka (już sam ten opis moczy gacie nerdom). Rzecz to tak dobra, że przez tych kilka chwil poczułem się, jakbym dostał pierwszy cukierek od mojego dziadka. I tak bardzo odbiegająca swoją jakością od reszty filmu, że aż zmusza do refleksji na temat tego, co u licha stało się na planie, że pozostały seans to droga przez mękę?!