search
REKLAMA
Recenzje

BAD BOYS: RIDE OR DIE. Niedobrzy i wściekli [RECENZJA]

„Bad Boys: Ride or Die” ma w sobie wiele z dobrego widowiska akcji. Cierpi też na kilka poważnych scenariuszowych grzechów.

Marcin Kończewski

11 czerwca 2024

bad boys
REKLAMA

Nikt na nich nie czekał, a ratują letni sezon w box office. To w końcu Bad Boys. Tylko czy to dobry film? I tak, i nie. Na poziomie czystego akcyjniaka wszystko tu się zgadza. Ba! Jest lepiej, niż myślałem – widowiskowo, efektownie, tempo nie daje odpocząć, klimat wciąż siedzi. Może wizualnie to już bardziej kolejni Szybcy i wściekli co prawom logiki się nie kłaniają niż starzy Bad Boys, jednak wciąż chemia dwóch panów jest tu silna i pomaga zawiesić niewiarę. Wszystkiego innego jest jednak za dużo –  zbędnych postaci, wątków, czerstwych dialogów między Willem Smithem a Martinem Lawrence’em. Te przeplatają się, rzecz jasna, z tymi dobrymi, jednak liczba zupełnie niepotrzebnych lub zwyczajnie przeszarżowanych i złych aż zastanawia. Film wciąż ogląda się dobrze, nie zrozumcie mnie źle. To jest, w jakimś stopniu, udana rewitalizacja umarłego gatunku, czyli komedii kumpelskiej osadzonej w konwencji kina akcji. Uważam jednak, że po prostu ten materiał zasługiwał na lepszych scenarzystów.

Pierwszy Bad Boys to film, który ma szczególne miejsce w serduszku mojego pokolenia, a także w moim. Śmiało mogę napisać, że w gatunku akcyjniaka utrzymanego w klimacie komedii kumpelskiej przejął schedę po Zabójczej broni. Dodatkowo zrobił to w zupełnie innym, godnym tego dziwacznego okresu w historii popkultury momencie, jakim były lata 90. Jednocześnie jest ich syntezą, jak i produkcją, która nieźle się starzeje. Co ciekawe, zapowiedź każdej kolejnej części była swoistym zaskoczeniem, a każda otrzymała miłość fanów i przychylność krytyków. Zwłaszcza poprzednia, czyli Bad Boys for Life była ogromnym zaskoczeniem i przy okazji odpowiedzią na zmieniającą się rzeczywistość. Fajnie ogrywano tu zmianę pokoleniową, utrzymano klimat i dobry humor. Podobnie jest z Ride or Die. Tylko że ta część nie jest tak dobra, jak poprzednia. I chociaż duet reżyserski Adil El Arbi i Bilall Fallah na poziomie budowania scen akcji dowozi wysokiej klasy rozrywkę, to w warstwie scenariusza jest tu więcej pomyłek i złych decyzji niż poprzednio. I nie chodzi mi tutaj o to, że jest przewidywalnie, bo tego typu produkcje mają to w swoim DNA. Po prostu sporo tu głupich klisz, schematów, tonalnej huśtawki i wszystko jest niemal całkowicie jasne od początku. Kiepsko kamufluje się też czarne charaktery i zagadkę kryminalną, a stawka przez to nie osiąga swojego maksimum.

W Ride or Die dostajemy o wiele więcej akcji w stylu Argylle’a czy Szybkich i wściekłych, a nieco mniej tej dresiarskiej gangsterki à la GTA San Andreas, która tak bardzo kojarzy mi się z Bad Boysami. Niemniej duch całości serii się utrzymuje. Największym kłopotem filmu pozostaje przesyt… wszystkiego. To trochę casus ostatnich dwóch części Niezniszczalnych, gdzie dokłada się kolejne twarze, klocki, bardzo mocno wprowadza się młodzież, ale czasami robi to na siłę, jakby wydłużając materiał i czas projekcji. Tutaj jest podobnie. O liczbie zbędnych postaci i nierównościach dialogowych już pisałem. Kłopotem jest też bardzo duża liczba lokacji, kolejnych spiętrzających się i niezwykle widowiskowych warstw. Zupełnie jak w tym memie z Czarnobyla: „Dodajmy jeszcze park rozrywki z aligatorem albinosem, scenariusz wytrzyma!”. No, nie do końca wytrzymuje, w wielu momentach rozłazi się i pęka w szwach. Jakimś cudem do końca się w nich trzyma, bo wszystkie wątki finalnie zostają domknięte, jednak wymaga to popcornowej wyrozumiałości. Ja, niestety, momentami ją traciłem. Czułem się trochę jak na seansie kiepsko napisanej, ale jakościowej, wysokobudżetowej adaptacji gry komputerowej w stylu Uncharted. Są tu nawet sceny akcji, które na poziomie realizacji na myśl przywodzą chociażby Counter-Strike’a (zięć Marcusa daje radę!). I to jest duży pozytyw, coś innego, nowego. 

Najbardziej palącym pytaniem, które zadawałem sobie przed seansem, było to: czy duet Will Smith i Martin Lawrence są w stanie jeszcze dostarczyć tę chemię, którą charakteryzowały się poprzednie części? I muszę przyznać, że w większości scen tak. Słabiej bywa przy niektórych linijkach dialogowych, które wydają się trochę zbędne, przydługie i niepasujące do ogólnego klimatu konkretnej sceny. Muszę jednak przyznać, że energii do ekranowych wygibasów obydwu aktorom nie można odmówić. Nie ma tu jakiegoś bezczelnego żerowania na nostalgii, odcinania kuponów. Widać, że granica do bycia za starym na takie wygłupy jest już bliska, zwłaszcza w przypadku Lawrence’a, jednak sporo tu szczerości. Aktorzy bawią się swoimi postaciami jak na karuzeli i w ogólnym rozrachunku zawsze wypływają na powierzchnię, nawet w obliczu wspominanych nierówności dialogowych.

bad boys

No dobra, nie tylko nich. Muszę bowiem wypunktować dwie rzeczy, które mi doskwierały w duecie Bad Boysów. Po pierwsze, punkt wyjścia z Marcusem jest momentami dziwaczny. Odważny, zabawny, ale końcowo… zbędny. Bohater dostaje zawału na ślubie Mike’a i… na chwilę umiera. Oczywiście zostaje przywrócony do życia (plot armor jest niezwykle silny w tej serii) i później zaczyna wyczyniać dziwne rzeczy. Wszystko byłoby super, nawet teksty o duszy bez k*tasa Mike’a miałyby sens, gdyby finalnie coś się z tego urodziło. Jakby zastosować tu brzytwę Lema, to… wychodzi na wierzch absolutny brak wpływu iluminacji Marcusa na wydarzenia. Cóż, Lawrence od zawsze pełnił tutaj funkcję comic reliefa tej serii, a że fajnie był skontrastowany z poważnym, sarkastycznym Lawreyem, to działał, jak trzeba. Tutaj scenarzyści momentami przeginają strunę, sprowadzając go do roli pociesznego, głupiego klauna z problemem z cukrem. Czy to przekreśla postać? Nie. Sceny w klubie, kiedy łapie językiem skittlesy i słodzony napój, znajdą pewnie swoich amatorów. Jednak mi o wiele bardziej podobało się to, jak nadwagę aktora ograno w poprzedniej odsłonie. A jak z Willem Smithem? No… jest Marcusem. Z trochę gorszą formą fizyczną, ale Smith robi swoje. Nie wiem tylko, do czego miał poprowadzić bardzo powierzchowny motyw z atakami paniki Mike’a. Prawdziwych problemów psychicznych nie da się rozwiązać uderzeniem w twarz. To zwyczajnie zły przekaz. Bez tego byłoby o wiele lepiej. Wystarczył wątek przepracowywania relacji z synem, a tak to mam kolejny przykład tego, że twórcy chcieli dać zbyt wiele składników do jednego ciasta.

Najwięcej kłopotów miałem z drugim planem. Bardzo wielu postaci, które poznaliśmy we wcześniejszych odsłonach, mogłoby zwyczajnie nie być. Bez szkody dla scenariusza. Trochę szkoda, że nie wykorzystano do końca potencjału Erica Dane’a jako czarnego charakteru. Do pewnego momentu wydaje się naprawdę dobrze poprowadzony, odpowiednio bezlitosny, wykalkulowany i cyniczny. To facet, który ma swój interes i zadanie do zrobienia. Zbyt łatwo traci jednak przewagę. Logika tu kuleje, niemal się wywraca. Twórcy nawet nie wysilają się nadać Lintzowi (Derek Russo) czy Nicole (Jenna Kanell), a także wspomnianemu McGrathowi (Dane),  jakiejkolwiek głębi. Wyglądają raczej jak statyści z kilkoma linijkami tekstu niż jak pełnokrwiste postacie, które mogłyby nas czymkolwiek zainteresować. Co więcej, kobiety są tu niemal zbędne, jakby dodane tylko po to, by wydłużyć czas trwania filmu. Twórcy chyba po prostu nie mieli zbytnio pomysłu na poprowadzenie postaci kobiecych, bo te służą raczej jako dźwignie fabularne do działania głównych bohaterów. Na szczęście, bardzo wiele rekompensuje sama akcja i te momenty chemii, w których dają radę Smith i Lawrence.

Kolejny powrót do serii Bad Boys daje to, czego można się spodziewać po filmie ze świata zapoczątkowanego przez Michaela Baya – tonę eskapizmu i czystej rozrywki. I jeśli przymknie się oko na ewidentne pęknięcia scenariusza, to idzie się tu bawić. Ja miałem momenty, kiedy nie mogłem powstrzymać uniesieniem brwi w wyrazie niezadowolenia, jednak sporo było też uśmiechu i zabawy. Nie jest to produkcja, która cokolwiek zmieni, zostanie w pamięci, jednak dla fanów gatunku jak znalazł.

Marcin Kończewski

Marcin Kończewski

Założyciel fanpage’a Koń Movie, gdzie przeistacza się w zwierza filmowego, który z lubością galopuje przez multiwersum superbohaterskich produkcji, kina science-fiction, fantasy i wszelakich animacji. Miłośnik i koneser popkultury nieustannie poszukujący w kinie człowieka. Fan gier bez prądu, literatury, dinozaurów i Batmana. Zawodowo belfer (z wyboru), będący wiecznie w kontrze do betonowego systemu edukacji, usilnie forsujący alternatywne formy nauczania. Po cichu pisze baśnie i opowiadania fantastyczne dla swojego małego synka. Z wykształcenia filolog polski. Współpracuje z kilkoma wydawnictwami i czasopismami.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA