GENIALNI reżyserzy, którzy OD DAWNA nie nakręcili DOBREGO FILMU
Żadna dobra passa nie trwa wiecznie. Nawet największy talent nie zawsze jest w stanie uchronić przed porażką, a pokłady geniuszu mogą się kiedyś wyczerpać. Nawet najwspanialsi reżyserzy mają na koncie filmowe wpadki, o których woleliby nie pamiętać. Jeśli jest to pojedynczy wypadek przy pracy, wszyscy przechodzą nad nim do porządku dziennego. Gorzej, gdy niemoc twórcza ciągnie się latami… Poniżej krótkie zestawienie reżyserów, którym, pomimo ogromnego talentu i świetnego dorobku w przeszłości, nie udało się jej przełamać do dziś.
Brian De Palma
Podobne wpisy
Amerykański arcymistrz thrillerów, uważany za godnego następcę Alfreda Hitchcocka, już dawno zagubił to coś, co sprawiało, iż jego nazwisko było gwarantem świetnego kina – czy to gangsterskiego (Człowiek z blizną, Życie Carlita), czy sensacyjnego (Nietykalni, Świadek mimo woli), czy też horroru (Carrie). Jego dobra passa zakończyła się już w drugiej połowie lat 90. Po ogromnie widowiskowym i błyskotliwym filmie Mission: Impossible (1996), który odświeżył ówczesne kino akcji i (co rzadko się w tym gatunku zdarza) niemal się nie zestarzał, przyszły Oczy węża (1998) z fantastyczną sceną otwarcia, a później… A później było już raczej słabo. De Palma poległ w zmaganiach z prozą klasyka neo-noir Jamesa Ellroya (Czarna Dalia), nakręcił mocno średnią Misję na Marsa, a antywojenny paradokument Na gorąco, pomimo „zainkasowania” przez reżysera Srebrnego Lwa na festiwalu w Wenecji, należy traktować raczej jako eksperyment formalny. Do tego dochodzi Namiętność, po seansie niezostawiająca nic poza poczuciem żenady, że nakręciła to ta sama osoba, która odpowiada za Człowieka z blizną. Swoje zapewne robi tu wiek reżysera, który w chwili powstania tego filmu miał już 72 lata, ale, panie De Palma, z pańskim dorobkiem i talentem naprawdę nie wypada kręcić takich słabizn.
Peter Jackson
Najbardziej „cudowny chłopak Hollywood” sprzed blisko dwóch dekad, ostatni świetny film nakręcił właśnie w tamtym okresie. Bowiem ostatnią produkcją Jacksona, która powinna być tak określana, jest trzecia część filmu Władca Pierścieni: Powrót króla, która na ekranach ukazała się w 2003 roku. Zadziwiające jest, w jaki sposób człowiek, który od momentu swego pełnometrażowego debiutu, czyli Złego smaku (1987), przez 16 lat tworzył same rewelacyjne albo przynajmniej bardzo dobre filmy, zaczął kręcić nudne jak flaki z olejem gnioty. Dopadła go gigantomania; sprawiła ona, że Hobbita, który na początku pierwszej części jawił się jako obraz z potencjałem na jeden świetny film, reżyser rozciągnął na dwa kolejne, niemiłosiernie dłużące się. (Chociaż smok był naprawdę fajny). Powrót do młodzieńczych fascynacji kinowych zakończył się słabym remakiem King Konga, a „skok w bok” w stronę bardziej ambitnego dramatu psychologicznego, który kilkanaście lat wcześniej dał genialne Niebiańskie istoty, teraz zaowocował miałką i wbrew pozorom dość sztampową Nostalgią anioła.
Sam Mendes
Twórca American Beauty i Drogi do zatracenia ostatni dobry film zrobił dokładnie 10 lat temu. Wówczas do kin weszła Para na życie, urocza i bezpretensjonalna opowieść o tym, że tam, gdzie nas nie ma, wcale niekoniecznie musi być lepiej. Nie było to może jakieś arcydzieło, ale naprawdę fajny film o poszukiwaniu swego miejsca w życiu, który pozostawiał widza z lekkim uśmiechem i nieco większą porcją zadumy. Po czym reżyser, w którego dotychczasowym dorobku złych filmów nie dało się uświadczyć, postanowił coś w tym względzie zmienić i zabrał się do zarzynania serii o agencie 007. O ile w Skyfall totalnej tragedii jeszcze nie było (choć dobrych rzeczy też za dużo się tam nie znajdzie), o tyle ze Spectre po czterech latach od seansu pamiętam głównie Bonda pijącego z gwinta polską wódkę, Christopha Waltza niezamierzenie autoparodiującego swój sceniczny wizerunek i zmęczony wzrok Daniela Craiga, wypatrującego ze zrezygnowaniem okienka z wypłatą. Aha, i jeszcze to, że podczas seansu w kinie niemal usnęłam, co w przypadku psychofanki bondowskiej franczyzy jest sporym wyczynem. Co prawda zawinili tutaj chyba jednak dużo bardziej scenarzyści niż sam reżyser, jednak po raz kolejny okazało się, że wysokobudżetowe kino akcji nie jest jego domeną.