Gabinet grozy. Nasze propozycje HORRORÓW na HALLOWEEN
Kilka miesięcy temu prasa rozpisywała się o tym, że do sejmowej komisji wpłynął wniosek, którego autor domagał się zakazu obchodów święta Halloween, co wiązałoby się z karą grzywny lub więzienia dla miłośników horrorów. Rzecz oczywiście dotyczyła Polski, gdzie istnieje pewna grupa „patriotów i katolików”, nieakceptująca Święta Duchów głównie dlatego, że kojarzy się z Ameryką i pogańskimi wierzeniami, a poza tym odbiera powagę uroczystości 1 listopada, przeznaczonej do tego, by składać hołd zmarłym. Halloween wzięło swoją nazwę od All Hallows’ Eve, czyli Wigilii Wszystkich Świętych, a więc już w założeniu – podobnie jak Wigilia Bożego Narodzenia – miało być czymś w rodzaju preambuły, przygotowania do właściwej uroczystości. A także próbą innego spojrzenia na tematy związane ze śmiercią i religią. To, co straszne warto oswajać, a można to robić na przykład zakładając pelerynę wampira, stylizując się na wiedźmę, albo po prostu oglądać horrory.
Mariusz Czernic
Strait-Jacket (1964), reż. William Castle
Podobne wpisy
Na ogromnej fali popularności Psychozy skorzystał autor literackiego pierwowzoru Robert Bloch. Filmowcy nie tylko zainteresowali się jego literacką twórczością, ale byli otwarci na jego nowe teksty, pisane już konkretnie dla kina. Bloch firmował swoim nazwiskiem scenariusze zarówno amerykańskich jak i brytyjskich filmów. Dla brytyjskiej wytwórni Amicus napisał antologie grozy: Torture Garden (1967, reż. Freddie Francis), Dom wampirów (1971, reż. Peter Duffell) i Azyl (1972, reż. Roy Ward Baker). Natomiast w USA jego talent do tworzenia mrocznych opowieści docenił William Castle, dla którego stworzył scenariusze dwóch filmów: Strait-Jacket (1964) i The Night Walker (1964). Angielskie określenie strait-jacket oznacza strój mocno krępujący ruchy, ograniczający swobodę, także więc kaftan bezpieczeństwa stosowany dla ludzi z problemami psychicznymi. W taki strój wciśnięto Lucy Harbin, bohaterkę filmu Castle’a, po tym jak porąbała siekierą dwoje kochanków, w tym własnego męża. I zrobiła to na oczach nieletniej córki. Motywowana zazdrością i gniewem popadła w szaleństwo, a jej leczenie w szpitalu psychiatrycznym trwało 20 lat. Po tak długim czasie spotyka dorosłą córkę, Carol, i próbuje nawiązać z nią bliższe relacje. Brutalna przeszłość powraca, robiąc spustoszenie w psychice. Jednak nie tylko tam, bo i siekiera ponownie idzie w ruch, zalewając ludzką krwią rodzinną farmę.
Brzmienie nazwiska bohaterki, Lucy Harbin, przypomina trochę Lizzie Borden, kobietę oskarżoną o zabicie siekierą ojca i macochy w 1892 i jest to prawdopodobne źródło inspiracji dla Roberta Blocha. Wtórność wynikająca z podobieństwa do licznych, opartych na tym samym schemacie, shockerów z lat 60. nie przyniosła mu sympatii krytyków, ale dzisiaj – choć nie brakuje głosów zarzucających sztampę, przewidywalność i kampowość – można w nim znaleźć pionierskie zabiegi. Szczególnie jeśli chodzi o podejście do makabry i przemocy, przez co film wygląda jak proto-slasher. Jest tu na przykład scena, w której bohaterka znajduje w łóżku odcięte głowy swoich ofiar, a i już sam fakt, że swoją wściekłość pokazała za pomocą czterdziestu ciosów siekierą świadczy o tym, że nie mamy tu do czynienia ze zwykłym morderstwem, ale prawdziwą rzeźnią i wyższym stopniem szaleństwa. Operator Arthur Arling, laureat Oscara za barwną fotografię Roczniaka (1946), tym razem kreował nastrój w czerni i bieli, dobrze operując światłocieniem w scenach morderstw, ale i próbując też wydobyć z pierwszoplanowych postaci głębię psychologiczną. Strait-Jacket łączy schemat mystery thrillera z grozą psychologiczną, a przy okazji daje ogromne pole do popisu dla Joan Crawford, która jest tu rozedrgana emocjonalnie i stosuje nadekspresję w taki sposób, by zostawić trochę miejsca na spekulacje. Niezwykła pod względem aktorstwa jest scena rozmowy z psychiatrą, kiedy to stara się zachowywać normalnie, a jednak wyraźny jest jej niepokój, strach przed odkryciem gorszej strony natury. Swój stan psychiczny próbuje zamaskować prostymi czynnościami – włącza radio, zapala papierosa, robi na drutach, a jednak to wszystko wykonuje w taki sposób, jakby siedziały w niej dwie różne osobowości.
Warstwa psychologiczna prezentuje się nieźle, przynajmniej jeśli chodzi o jej filmowe aspekty (tzn. nie oceniam realizmu ani wiarygodności, bo nie są one dla mnie istotne w horrorze). Zakończenie mnie satysfakcjonuje, tym bardziej że oprócz właściwego finału jest jeszcze drugi, w którym sprytnie wykorzystano logo wytwórni filmowej. Logo dystrybutora w tradycyjnej formie pojawia się rzecz jasna przed rozpoczęciem filmu. Na tle wielkiego napisu Columbia kobieta trzyma zapaloną pochodnię, a jej poza przypomina Statuę Wolności. W finale statua zostaje pozbawiona głowy, a trzymana przez nią pochodnia jest zgaszona – taki obraz daje do myślenia, czy aby nie chodziło tu o zjadliwy komentarz dotyczący Ameryki czy może jest to tylko przykład czarnego humoru Williama Castle’a i jego pomysłowości wykraczającej poza ramy filmowej opowieści.
Jacek Lubiński
Mała dziewczynka, która mieszka na końcu drogi (1976), reż. Nicolas Gessner
Film węgierskiego reżysera przykuwa uwagę przede wszystkim bardzo szczegółowym tytułem, który sprzedaje widzowi cały punkt wyjścia, jednocześnie pozostając odrobinę tajemniczym zlepkiem słów. No bo kim jest ta mała dziewczynka? I czemu mieszka na końcu drogi? Co się tam kryje? Odpowiedzią na pierwsze z tych pytań jest: Jodie Foster z czasów Taksówkarza. Odpowiedzi na pozostałe pytania nie dostajemy od razu, co służy dramaturgii. Nie jest to przy tym typowy film grozy, a już na pewno nie horror. Choć to sprawna mieszanka dramatu z elementami thrillera, to bliżej mu do specyficznej baśni dla nieco większych dzieci – pozornie spokojna, wyciszona i “bezpieczna” (wyświetlano go w kategorii PG) przypowieść o samotnie mieszkającej w dużym domu nastolatce, to podskórnie niepokojąca parafraza opowieści o Czerwonym Kapturku (Foster chodzi tu zresztą albo w kurtce albo w dżelabie z kapturem). Bohaterkę regularnie nawiedza więc duży, zły wilk (Martin Sheen ze skłonnościami pedofilskimi), a ona sama postanowiła zakopać babcię w ogródku i się usamodzielnić. Niestety wścibscy dorośli co rusz stają jej na drodze…
To jedna z tych produkcji, o której im mniej się wie, tym lepiej. Pozbawiona tryskającej krwi, potworów wyskakujących z szafy i innych sztuczek charakteryzujących ten rodzaj kina. Akcja nie pędzi tu na złamanie karku, a całość opiera się na minimalizmie i typowym dla lat 70. chłodzie, który nakreśla nie tylko zimowa aura bijąca zza okna. Zimna faktura zdjęć, stłumione kolory, niepozorna muzyka, straszące pustką tytułowe miejsce akcji czy w końcu zdystansowana i osamotniona główna bohaterka, w której oczach wyraźnie odbija się widmo traumy – to wszystko bezustannie wywołuje delikatne ciarki na plecach, podtrzymując nasze zainteresowanie oraz niepokój o dalsze losy dziecka, bynajmniej nie tak znowu niewinnego. Zwłaszcza młodej Foster należą się brawa za wykreowanie chwilami podobnie zadziornego, ale jednak mocno odmiennego wizerunku od tego znanego z powstałego w tym samym roku filmu Martina Scorsesego (choć Mała dziewczynka… na ekrany amerykańskich kin trafiła dopiero sezon później). Tak, jak i tam, nie zabrakło tu zresztą odważnych scen o podtekście seksualnym, gdzie w newralgicznych momentach małą Jodie ponownie zastąpiła starsza siostra, Connie. Mimo tego, oraz faktu, iż film powstał z myślą właśnie o niej, Foster nie wspomina pozytywnie całego przedsięwzięcia, co jakby idealnie podkreśla niezręczność sytuacji, w których co chwila znajduje się jej bohaterka. Oraz podsyca atmosferę historii, której blisko do klimatów znanych na przykład z Misery – nie tylko przez wzgląd na ograniczoną, odludną lokację czy lekko teatralny sznyt i niewielki zespół aktorski.
Mała dziewczynka, która mieszka na końcu drogi to pierwszy powstały za oceanem film Gessnera, który najwyraźniej polubił podobnie literackie nazwy, gdyż jego kolejnym projektem było Padało całą noc w dniu, kiedy odszedłem (1980). Reżyser już wcześniej współpracował jednakże z amerykańskimi gwiazdami – Sharon Tate w jej ostatniej roli w komedii w 12 + 1 (1969) oraz z Charlesem Bronsonem i Anthonym Perkinsem w kryminale Ktoś za drzwiami (1971). Ten ostatni tytuł idealnie pasowałby też do Małej dziewczynki…, za której drzwiami domku na końcu drogi bezustannie ktoś buszuje, wprowadzając niepokój do jej małego serca i burząc co chwila jej pozornie uporządkowany, ale pusty i potrzebujący odrobiny magii świat. To dzieło, które należy traktować raczej metaforycznie niż dosłownie, bo prawi o najbardziej przerażającej rzeczy, jaka prędzej czy później następuje w życiu każdego z nas – konfrontacji z dorosłością. A w starciu z nią czasem trzeba zabić własne demony.