Gabinet grozy V. HORRORY idealne na HALLOWEEN
Już po raz piąty łączymy się w redakcyjnym gronie, by stworzyć antologię złożoną z wybranych (ulubionych, ostatnio obejrzanych lub po prostu godnych polecenia) tytułów, które doskonale wpasowują się w klimat Halloween.
Mariusz Czernic
The Uninvited (1944, reż. Lewis Allen)
Adaptacja powieści Dorothy Macardle, która ze względu na akcję umieszczoną w Kornwalii nasuwa skojarzenia z twórczością Daphne du Maurier, szczególnie z Rebeką (1940) Alfreda Hitchcocka. W przeciwieństwie jednak do wspomnianego dzieła wprowadza elementy nadprzyrodzone, co w ówczesnych czasach mocno zaskoczyło krytyków. Dotychczas duchy w amerykańskim kinie mainstreamowym były tematem komedii albo służyły jako podstęp lub sztuczka, by ukryć racjonalne wyjaśnienie. The Uninvited, czyli Nieproszeni goście, przełamują ten schemat, bo zamiast logicznego uzasadnienia niezwykłych zdarzeń mamy tu ghost story zupełnie na poważnie. Ray Milland w roli krytyka muzycznego i kompozytora Rodericka Fitzgeralda, który wraz z siostrą (Ruth Hussey) opuszcza Londyn, by znaleźć spokojne miejsce do pracy. W oko wpada im opuszczona posiadłość na szczycie klifu. Udaje im się ją kupić po zaniżonej cenie. Rezydencja nosi nazwę Windward House, a jej właściciel, komandor Beech (Donald Crisp), tłumaczy obniżenie stawki tym, że poprzedni najemcy narzekali na zakłócenia…
Film zdobył nominację do Oscara za czarno-białe zdjęcia (operator Charles Lang w sumie został wyróżniony 18 nominacjami, ale otrzymał tylko jedną statuetkę). Z filmem związany jest mały skandal. Widzowie żywo reagowali w kinie na sceny z udziałem panny Holloway (Cornelia Otis Skinner), gdyż są wyraźne sugestie, że jest lesbijką. Konserwatywni odbiorcy poczuli się w obowiązku poinformować o tym katolicki Legion Przyzwoitości. Reprezentujący Legion obrońcy moralności zareagowali, ale o wiele większe obawy wzbudziła u nich scena seansu spirytystycznego, którą uznali za szkodliwą, zachęcającą do podobnych praktyk. The Univited odniosło duży sukces i doczekało się adaptacji radiowych, w których Ray Milland powtórzył swoją rolę. Trzy lata po premierze hitem stał się pochodzący z filmu motyw przewodni To Stella by Starlight, ale w wersji z wokalem – w 1947 do muzyki Victora Younga dopisano tekst, który wykonał Frank Sinatra. Adresatkę tej serenady Stellę zagrała Gail Russell, dla której była to pierwsza ważna rola filmowa. Dzieło Lewisa Allena zawiera proste, ale skuteczne efekty specjalne, a motyw odkrywania tajemnicy z przeszłości Windward House jest znakomicie poprowadzony z dużą dawką nastrojowych i pełnych napięcia scen. Zapomniane gotyckie kino grozy, które ma już 80 lat, ale trzyma się całkiem nieźle.
Jędrzej Paczkowski
Noroi (2005, reż. Kôji Shiraishi)
Lektura obowiązkowa dla wszystkich antyfanów horrorów found footage – Noroi to nie tylko jeden z najlepszych przedstawicieli tego nurtu, ale też dowód na to, ile suspensu można wycisnąć z mockumentalnej estetyki. Fabularny punkt wyjścia jest łudząco prosty: film jest rzekomo nagraniem dziennikarskiego śledztwa w sprawie starożytnego demona zwanego Kagutabą oraz ostatnim materiałem, jaki pozostawił po sobie zaginiony reporter Masafumi Kobayashi. Reżyser Kôji Shiraishi bardzo sprawnie korzysta jednak z quasi-dokumentalnej formy, nieustannie mieszając środki przekazu i zmuszając widza do uważnego wyłapywania kolejnych niepokojących detali.
Siła filmu bierze się przede wszystkim z powolnego budowania napięcia. Ekranowe śledztwo zatacza coraz szersze kręgi, wątki nawarstwiają się, a przyczyny kolejnych paranormalnych incydentów pozostają przez większość czasu nieokreślone. Nie brakuje tu wprawdzie momentów nieco bardziej intensywnej grozy (jest nawet scena nerwowego biegania z kamerą po lesie rodem z Blair Witch Project), jednak Noroi pozostaje filmem wynagradzającym widzowską uwagę i cierpliwość – i to właśnie dlatego zbudowane przez Shiraishiego napięcie utrzymuje się jeszcze długo po seansie.
Alicja Szalska-Radomska
Nieustraszeni pogromcy wampirów (1967, reż. Roman Polański)
Przepraszam, ale pańskie zęby tkwią w mojej szyi
Ja jak zwykle mam dla Was nieco lżejszą propozycję. Będą potwory i krew, momentami może powiać grozą, ale będzie też zabawnie. A to za sprawą Nieustraszonych pogromców wampirów Romana Polańskiego.
Komedia ta nie została zbyt ciepło przyjęta przez amerykańskich producentów, więc postanowili się nad nią popastwić. Zdubbingowano wszystkich aktorów, zmieniono muzykę Krzysztofa Komedy i dodano animowaną czołówkę, która opowiadała fabułę. Dzieło skrócono oraz przemontowano, nadając mu styl parodii. Zmieniono także tytuł. Pierwotny Bal wampirów został przemianowany na Nieustraszonych zabójców wampirów, albo: Przepraszam, ale pańskie zęby tkwią w mojej szyi. Film jednak nie spodobał się widzom. Na szczęście trafił do Anglii i tam, po zmontowaniu przez Alastaira McIntyre’a został dobrze przyjęty.
Jednym z głównych bohaterów filmu jest profesor Ambronsius, spec od nietoperzy nazywany przez kolegów „Bzikiem”. Oprócz niego ważną postacią jest jego młody asystent Alfred, grany przez samego reżysera; choć raczej marny z niego pomocnik, ponieważ wszystkiego się boi. Dodatkowo zakochuje się od pierwszego wejrzenie w pięknej córce karczmarza Sarze i od tego momentu wszystkie jego myśli będą skoncentrowane wyłącznie na niej.
Pewnej zimowej nocy dzielni łowcy przybywają do Transylwanii, w poszukiwaniu wampirów. Postać krwiopijcy oparta została na różnych wcześniejszych wyobrażeniach Stokerowskiego hrabiego. Dzieło Polańskiego nawiązuje do wielu wampirycznych mitów, jednak pokazuje je na swój sposób; ewidentnie bawi się stereotypami. Film pełen jest komizmu postaci, sytuacyjnego oraz słownego. Nazwisko Von Krolock nasuwa skojarzenie z grafem Orlockiem z filmu Murnaua, jednak wygląd hrabiego kojarzy się bardziej z postacią kreowaną przez Christophera Lee. Natomiast sposób, w jaki się wypowiada, najbliższy jest Draculi granemu przez Belę Lugosiego. Gdy wampir porywa Sarę, mężczyźni postanawiają ją uratować.
Dodam jeszcze, że Nieustraszeni pogromcy… mają też swoje wersje sceniczne. Musical Taniec wampirów był wystawiany po polsku, angielsku i niemiecku. Nie miałam okazji widzieć go na żywo, jednak słuchałam wszystkich utworów. Gdyby dziś grali go w moim mieście, na pewno bym się wybrała. To ciekawszy pomysł na halloweenowy wieczór niż wizyta w multipleksie.
Odys Korczyński
Dom klownów (1989, reż. Victor Salva)
Groza w Halloween powinna być specyficzna – z pewnością nie spod znaku naturalizmu, obsceniczności, ale z pogranicza snu, magii, dziecięcych strachów i prób ich oswojenia. Stephen King ze swoimi horrorami doskonale się wpisuje w to święto. Z pewnością twórcy Domu klownów się nim inspirowali.
Historia została umiejscowiona wokół trójki psychopatów, którzy uciekli ze szpitala psychiatrycznego, gdzie dokonali mrożących krew w żyłach morderstw. Po stronie pozytywnych bohaterów znajduje się trójka nastolatków, których życie wcale nie jest tak beztroskie, jak można przypuszczać. Ich strachy są z nimi, aż w końcu materializują się w postaci owych przestępców. Bohaterowie stają się ich ofiarami. Mordercy w przebraniach klownów z miejscowego cyrku (których mordują) dopadają chłopców w ich domu. Właśnie w tym miejscu rozegra się cała akcja. Dom klownów, prócz oczywistej wartości rozrywkowej dla Halloween, przejawiającej się w nieco abstrakcyjnym podejściu do grozy – posiada wartość w formie refleksji, co kryje się za tą zręczną grą pozorów, uprawianą z bohaterami przez morderców. Trudno przecież uwierzyć, że trójka nastolatków mogłaby się obronić przed trzema psychopatami, jednak walka braci pokazana jest realnie. Cała groza uzyskiwana jest wysiłkiem naprawdę starających się na planie aktorów, a to rzadkość w dzisiejszym, wspomaganym CGI, świecie filmu. Dom klownów nie jest slasherem – nikt z głównych bohaterów nie ginie. Jest filmem grozy, który ma coś w rodzaju happy endu, ale dodatkowo opowiada, jak radzić sobie ze strachami z młodości, które zbyt często determinują postępowanie, kiedy jest się już dorosłym. Mordercy to owe strachy, a walka z nimi to zwykłe życie.
Tomasz Raczkowski
Coś za mną chodzi (2014, reż. David Robert Mitchell)
W tym roku horrorowi Mitchella stuknęło 10 lat, więc już chyba można uznać go za współczesny klasyk – tym bardziej że zapowiedziano kontynuację. Wpisywany w nurt tzw. posthorrorów czy horroru arthouse’owego film łączy fakturę młodzieżowego kina inicjacji z sugestywnym spektaklem grozy. Centralnym tematem jest klątwa przenoszona drogą płciową, co w ciekawy sposób buduje społeczną metaforę, pogłębiając warstwę socjologiczną i psychologiczną opowieści, pod względem technicznym zaś to wzorcowo wykreowany, wizualnie dopięty na ostatni guzik horror. Jest więc i mądrze, i strasznie.
Jak rzadko kiedy, dowożą tu też młodzi aktorzy, przede wszystkim Maika Monroe, którą ostatnio mogliśmy podziwiać w innym frapującym neohorrorze – Longlegs. Sam Mitchell zaś w sposób charakterystyczny dla siebie tworzy precyzyjną układankę znaczeniową, podsuwając różne klucze interpretacyjne, jednocześnie zachowując klarowność centralnej historii. Pod względem gramatyki gatunkowej Coś za mną chodzi bazuje na prostych środkach – mamy grozę generowaną przez nienaturalnie zachowującą się postać, tytułowe śledzenie i jump scare’y, gdy coś nagle wpada w pole widzenia pośród nocy. W tej prostocie jest jednak genialna metoda, bo koresponduje to idealnie z grozą semantyczną – źródłem zagrożenia jest tu seks, a więc również rzecz banalna, ale i niebanalna zarazem. Coś za mną chodzi wchodzi w specyficzny dialog zarówno z tabu aktywności seksualnej, jak i jej fetyszyzacją, budując wokół przyrodzonego tematowi seksu niepokoju potężny ładunek grozy. Z tego punktu widzenia trudno o film, który lepiej wpisywałby się w klimat imprez halloweenowych.
Jan Brzozowski
Mr. Vampire (1985, reż. Ricky Lau)
Inaczej mówiąc: skaczące wampiry z Hongkongu. Wyprodukowany w 1985 roku film Ricky’ego Lau zainicjował powstanie całego podgatunku związanego z jiangshi – potworami wywodzącymi się z chińskich podań ludowych. Z perspektywy Europejczyka jiangshi wygląda jak połączenie zombie i wampira: to ożywiony trup, który siły witalne czerpie z wysysania energii życiowej innych istot. Porusza się za pomocą rytmicznych podskoków, z rękoma wyciągniętymi daleko przed siebie. Grasuje tylko w nocy, w dzień odpoczywając w trumnie lub jaskini, z dala od promieni słonecznych. W filmie Lau stworzenie potraktowane jest, rzecz jasna, z przymrużeniem oka – wywołuje raczej śmiech niż przerażenie (tego drugiego dostarczają, choć z perspektywy czasu pewnie coraz rzadziej, pojawiające się na drugim planie duchy). Taka była zresztą intencja twórców, celujących w hybrydę gatunkową: dziką mieszankę horroru, komedii i kina sztuk walki. Efekt okazał się więcej niż zadowalający. Film Lau zarobił swoje, doczekał się aż czterech sequeli i mnóstwa nieoficjalnych naśladowców, a z Lam Ching-Yinga, wcielającego się w taoistycznego mistrza Gau, uczynił z dnia na dzień gwiazdę hongkońskiego kina (wcześniej aktor zyskał sławę jako wybitny kaskader, współpracując m.in. z Bruce’em Lee). Dziś Mr. Vampire wciąż trzyma się nieźle – warto dać mu szansę, chociażby w Halloween.