Gabinet grozy IV. HORRORY, które powinniście obejrzeć w HALLOWEEN
Po raz czwarty otwieramy nasz gabinet osobliwości, prezentując subiektywny wybór filmów, które stanowią idealną propozycję na halloweenowy wieczór.
Mariusz Czernic
Dom zegarów (1989), reż. Lucio Fulci
Gdyby czas się cofnął, nasze grzechy też by wróciły
(Honoré de Balzac).
Film wchodzący w skład telewizyjnej serii Przeklęte domy (Le case maledette), w ramach której Lucio Fulci i Umberto Lenzi nakręcili po dwa filmy. Wszystkie ze względu na brutalność zostały odrzucone przez włoską telewizję i trafiły na zagraniczny rynek. Dom zegarów Fulciego opowiada o starszym małżeństwie, które w odizolowanej od cywilizacji willi mieszka z ogrodnikiem i pokojówką. Pewnej nocy pokojówka odkrywa w rodzinnej kaplicy dwa trupy w stanie rozkładu i niedługo później sama zostaje zamordowana. Tymczasem do tego domu zmierza nieświadoma zagrożenia trójka wyrzutków paląca jointy, okradająca sklepy i torturująca kota. Mają oni zamiar włamać się do rezydencji i okraść staruszków. Dochodzi do masakry, w wyniku której obłąkani gospodarze wraz z jednookim ogrodnikiem tracą życie. Wydawałoby się, że młodzi włamywacze mają szczęście, ale to dopiero początek ich kłopotów. Wewnątrz domu jest pełno zegarów różnego typu, w tym także klepsydra z piaskiem – w momencie śmierci właściciela wszystkie czasomierze się zatrzymują. Chwilę później zegary łącznie z klepsydrą zaczynają odmierzać czas w odwrotną stronę…
Truizmem byłoby stwierdzenie, że ten film nie dorównuje dawnym osiągnięciom reżysera. Warto powstrzymać się od takich opinii tym bardziej, że Dom zegarów to film zaskakująco udany. Przede wszystkim genialny jest pomysł autorstwa Fulciego, będący interesującym podejściem do motywu nawiedzonego domu. Dawną formę reżysera widać w kreowaniu mglistej, onirycznej atmosfery. Jeśli się w niej zanurzysz, to seans dostarczy odpowiednich wrażeń. Już w pierwszej scenie tykanie zegara stanowi istotny motyw wizualno-dźwiękowy, wskazując, co jest najważniejszym tematem filmu. Jest nim czas – to on jest właściwym panem domu, to on rządzi życiem i śmiercią domowników i tylko on może wyjść zwycięsko z każdej sytuacji. Najpoważniejszą wadą i najbardziej irytującym elementem filmu jest aktorstwo – poza Alem Cliverem w roli ogrodnika wszyscy pozostali niewiele wnoszą ze swojego temperamentu. Za to widać kompetencję w prowadzeniu kamery (Nino Celeste), komentarzu muzycznym (Vince Tempera) i efektach gore (Giuseppe Ferranti). Sam reżyser oceniał ten film bardzo pozytywnie i dla miłośników jego twórczości na pewno nie będzie to strata czasu.
Alicja Szalska-Radomska
Repo! The Genetic Opera (2008), reż. Darren Lynn Bousman
It’s a thankless job
But somebody’s got to do it
Peelin’ off the tissue, inch-by-inch;
Skinnin’ off the muscles, too!
Wspominałam już chyba, że nie jestem fanką horrorów, zwyczajnie nie lubię się bać. Jednak czasami natrafiam na tak ciekawy tytuł, że oglądam go z prawdziwą przyjemnością. Chociaż „przyjemność” to słowo dość kontrowersyjne w kontekście tego horroru.
Repo! The Genetic Opera to, jak sam tytuł wskazuje, rock opera, która jest także horrorem i filmem science fiction. Mnie również momentami bawiła, ale powiedzieć, że to komedia, to nieco za dużo.
Ten dziwaczny twór opowiada o świecie borykającym się z epidemią niewydolności narządów. Jeśli ktoś chce być zdrowy, musi zdecydować się na podpisanie umowy na przeszczep z firmą GenCo, oczywiście taki zakup jest ekstremalnie drogi. Jeśli nie stać cię na opłaty, przyjdzie po ciebie Repo Man i zabierze organ z powrotem. Ale to tylko jeden z tematów tego dziwacznego filmu, mamy tu zdrady, intrygi, miłość, nienawiść, problemy z dziedziczeniem.
Repo! na pewno nie jest filmem dla wszystkich, jednak uważam, że to świetny wybór na seans w gronie znajomych podczas imprezy halloweenowej. Zwłaszcza jeśli ciekawi Was, co wyszło ze skrzyżowania slashera z operą. Jako ciekawostkę dodam, że śpiewa tu zarówno Paris Hilton, jak i Sarah Brightman. Przyznacie, że to dość niecodzienne połączenie głosów.
Tomasz Raczkowski
Duch (1982), reż. Tobe Hooper
W tym roku na Halloween celuję w klimat retro, w ramach którego polecam klasyk z 1982 roku. Wyprodukowany przez nikogo innego tylko Stevena Spielberga, a nakręcony przez Tobe’a Hoopera, czyli twórcę słynnej Teksańskiej masakry piłą mechaniczną. Dla tego drugiego Duch okazał się bodaj szczytem kariery, po którym już nigdy więcej, jak się okazało, nie wspiął się na taki poziom, jak realizując scenariusz Michaela Graisa i Marka Victora (nie mówiąc już o powtórzeniu strzału, jakim był debiut). A dlaczego tak zachwalam ten film? Warto sprecyzować, że pojemny polski „duch” w oryginale jest nazwany „poltergeistem” – mamy więc do czynienia ze specyficznym rodzajem zjawy, cechującej się szczególną złośliwością i lubującej się w uprzykrzaniu życia śmiertelnikom. W filmie z 1982 roku tytułowa zjawa (a właściwie cały ich zastęp) prześladuje, według klasycznego wzorca, niewinną rodzinę, która wprowadza się do nawiedzonej posiadłości. Z tego punktu Hooper rozkręca festiwal grozy z solidną dawką jump scare’ów, opętania, skrzypiących schodów itd., a także okraszoną w odpowiedni sposób makabrą. Mimo upływu lat Duch wciąż potrafi porządnie wystraszyć, o czym warto się przekonać na własnej skórze. Jeśli ktoś zna, polecam odświeżyć. Jeśli ktoś nie zna, to zachęcam do zapoznania się z filmem, w którym odnajdą coś dla siebie wszyscy miłośnicy horroru. Jeśli podobała się wam Obecność Jamesa Wana, to szczególnie zachęcam, bo Duch to w wielu miejscach punkt referencyjny dla pierwszych odsłon serii.
Jan Brzozowski
Zygota (2017), reż. Neill Blomkamp
Kosmiczna stacja badawcza, a w niej zmutowane monstrum i para ocalałych, desperacko poszukująca drogi ucieczki. Idę o zakład, że pomyśleliście w tym momencie albo o Obcym – ósmym pasażerze „Nostromo”, albo o Coś Johna Carpentera – i bardzo dobrze. Te dwa kultowe tytuły miał w głowie zapewne również Neill Blomkamp, kiedy pracował nad scenariuszem krótkometrażowej Zygoty. Dwudziestominutowa hybryda horroru i science fiction powstała jako jeden z pierwszych projektów niezależnego Oats Studios: założonej przez Blomkampa firmy, której głównym zadaniem było produkowanie krótkich filmów gatunkowych w poszukiwaniu potencjalnych inwestorów, skłonnych wyłożyć pieniądze na produkcje kinowe. Celu raczej nie udało się osiągnąć. Studio zaangażowane było jak dotąd w realizację jednego, fatalnie przyjętego filmu pełnometrażowego, Demonic, a kariera reżyserska samego Blomkampa załamała się po fenomenalnym starcie, jakim był Dystrykt 9. Podejrzewam, że niedawna ekranizacja Gran Turismo nie była szczytem marzeniem autora Elizjum.
Eksperymentalne krótkie metraże, które powstały w ramach inauguracji działalności Oats Studios stanowią jednak wartość samą w sobie. Zygota jest z nich wszystkich najbardziej zwarta i przejrzysta fabularnie. To szalenie prosta, utkana na podstawie gatunkowych schematów historia: zamknięta przestrzeń, dwójka ludzi oraz bezlitosna kreatura. Blomkamp przyciąga nas do ekranu przede wszystkim za pomocą sugestywnej realizacji. Podziw budzi już sam koncept wizualny monstrum: żywej, stale ewoluującej masy, na którą składają się setki wymieszanych, przenikających się kończyn i wyrwanych gałek ocznych. Gdyby kosmita z Coś nie potrafił przyjmować wyglądu swoich ofiar, a jedynie absorbowałby ich ciała – wówczas prezentowałby się mniej więcej w ten sposób. Blomkamp, i chwała mu za to, nie spieszy się z pokazaniem potwora: mija dobre 10 minut, zanim widzimy go na ekranie po raz pierwszy. Reżyser skrzętnie buduje napięcie, igrając z naszymi oczekiwaniami odbiorczymi. Wykorzystuje dialog nie tylko do błyskawicznej ekspozycji świata przedstawionego i zaludniających go postaci. O wyglądzie i możliwościach monstrum dowiadujemy się w pierwszej kolejności z urywków rozmowy – z porozrzucanych półsłówek, z permanentnie przerażonej twarzy Dakoty Fanning. I chociaż Hollywood rzadko przebacza stracone szanse, to życzyłbym sobie, aby Neill Blomkamp otrzymał jeszcze kiedyś duży budżet i swobodę artystyczną. Jego drobne osiągnięcia filmowe udowadniają, że za gatunkowymi ambicjami kryje się prawdziwy talent – nie wiem, czy na miarę wizjonera, ale z pewnością na miarę solidnego, interesującego rzemieślnika.
Zygotę obejrzeć można za darmo w serwisie YouTube.
Michał Kaczoń
Relic (2020), reż. Natalie James
Porażający horror, który pod sztafażem gatunku grozy skrywa przejmującą, ludzką historię o nieuleczalnej chorobie i lęku, jaki ona wywołuje. Tak w samej osobie chorującej, jak i wszystkich jej najbliższych. Opowieść rozgrywa się w domu, stojącym gdzieś w głębi lasu, gdzie samotnie mieszka starsza pani. Gdy w niewyjaśnionych okolicznościach kobieta „znika z powierzchni ziemi”, do domu przyjeżdżają jej córka i wnuczka, które próbują odkryć, co przydarzyło się w osamotnionym miejscu. Nie są jednak gotowe na to, czego się dowiedzą i jak ta wiedza wpłynie bezpośrednio na ich życie i codzienny sposób myślenia.
Relikt to film, który umiejętnie buduje napięcie, w zaskakujący i nieoczekiwany wizualnie sposób pokazując widzowi, w jaki sposób działa umysł osoby dotkniętej nieuleczalnym schorzeniem. Forma przyciąga, przykuwa i intryguje, a dzięki pokazaniu widzowi perspektywy bohaterów pomaga też zrozumieć, skąd wynikają niektóre zachowania i sytuacje. Relikt w horrorowej formie pokazuje bowiem to, co w formie czystego dramatu w równie spektakularny sposób pokazywał Florian Zeller w filmie Ojciec.
Zresztą Relikt też jest bardzo udanym dramatem, opowiadającym o trudnych relacjach między trzema pokoleniami kobiet. Ukazując, z czego wynika ich skomplikowana zażyłość, reżyserka bardzo skutecznie podbija także lęk każdej z nich na temat tego, co niesie przyszłość i co oznacza diagnoza nestorki rodu. Rozwiązania zaczerpnięte z horroru służą zaś do zbudowania większego uniwersalizmu opowieści i pokazania, w jaki sposób działa umysł ludzki, postawiony w sytuacji bez wyjścia. Jakie tworzy scenariusze, by poradzić sobie z trudną i wydającą się nie do ogarnięcia prawdą. Tak, jak swego czasu zrobił to w równie ciekawy sposób Mike Flanagan w swoim horrorze Zanim się obudzę. Dzięki temu Relikt poraża i zostaje z widzem na dłużej.