Filmy, w których zwierzęta GINĘŁY naprawdę. Czerwona kartka za okrucieństwo!
Nie potrafię patrzeć na krzywdę zwierząt w kinie. Te sceny są dla mnie o wiele trudniejsze w odbiorze niż cierpienie ludzi – nie dlatego, że na to drugie jestem mniej wrażliwa. Po prostu mam świadomość, że ludzkie cierpienie w filmach jest wyreżyserowane i zagrane przez profesjonalnych aktorów. Co do zwierząt nigdy nie mam takiej pewności.
Już Edison filmował zabijanie słonia prądem, a jedno z nagrań braci Lumière przedstawia wciąganie krowy za rogi na pokład statku. Kino – jak każda inna branża rozrywkowa – w ciągu całej swojej historii wykorzystywało zwierzęta do własnych celów. Nieświadoma widownia od zawsze oklaskuje tylko efekt końcowy, nie zastanawiając się, czy przy jego osiąganiu nie narażono czasem istot żywych na stres, cierpienie, a nawet śmierć. Tego jednak na ekranie nie widać, to brzydka i przemilczana prawda. Tygrysy, słonie czy niedźwiadki w filmach wydają ci się słodkie? Zmartwię cię: to nie psy i koty, które w ciągu tysiącleci nauczyły się funkcjonować u boku człowieka. Żeby grać tak, jak życzy sobie tego reżyser, wszystkie dzikie zwierzęta muszą przejść długą i bolesną tresurę, obejmującą m.in. rażenie prądem i bicie pejczem (przeczytajcie choćby o przerażających metodach szkolenia słoni, znanych w tajskiej tradycji jako phajaan). W kinie często wykorzystuje się zwierzęta cyrkowe, wykonujące polecenia ze strachu przed karą i trzymane w nienaturalnych dla siebie warunkach. A co się dzieje, kiedy zwierzęta spełnią już swoją funkcję? Wiele gatunków, np. małp, jest potrzebnych jedynie wtedy, kiedy są jeszcze młode. Gdy ich czas mija, zazwyczaj są porzucane, np. w ogrodach zoologicznych, o ile mają tyle szczęścia. Istnieją jednak i takie zwierzęta, których nie są chciane ani przez zoo, ani przez potencjalnych opiekunów adopcyjnych. Kiedy więc producent na potrzeby filmu „zamawia” stworzenia, które nie mają swojej funkcji w świecie rządzonym przez zachcianki człowieka, np. nielaboratoryjne myszy czy szczury, to po zakończeniu zdjęć bardzo często się je utylizuje – czyli najzwyczajniej w świecie zabija.
Samo przebywanie na planie filmowym jest dla większości gatunków bardzo stresujące. Zwierzęta znajdują się na obcym terenie, wśród obcych sobie istot, najczęściej z dala od naturalnego dla siebie środowiska. Wyczuwają panującą wokół nerwowość, nie rozumieją sytuacji, w jakiej uczestniczą, tracą poczucie kontroli nad własnym losem, pozostają w stanie stałego napięcia, nie wiedząc, czy to wszystko zagraża ich życiu, czy nie. To trochę tak, jakby ktoś zamknął cię w domu obcego człowieka, w którym wszyscy mówią w nieznanym ci języku, każą ci uczestniczyć w lokalnych, tajemniczych rytuałach, a ty nie wiesz nawet, jakie zamiary ma wobec ciebie gospodarz. Oglądając film ze zwierzętami, nigdy nie wiemy, czy należycie zadbano o ich dobrostan. O ile w Hollywood (choć nie od zawsze) istnieją specjalne organizacje monitorujące traktowanie zwierząt na planie filmowym, o tyle w pozostałych rejonach świata twórcy bardzo rzadko podlegają jakiejkolwiek kontroli. Oglądając bollywoodzkie czy azjatyckie produkcje, niejednokrotnie zastanawiam się, czy przy kręceniu danej sceny nie ucierpiało występujące w niej zwierzę. Ale nawet te filmy, które otrzymały znaczek „no animals were harmed in the making of this film”, często nie są wolne od zaniedbań i nadużyć – żadna organizacja nie jest w stanie skontrolować procesu filmowego od A do Z.
W artykule piszę o najbardziej godnych potępienia, najgłośniejszych incydentach – o filmach, przy których kręceniu ginęły zwierzęta. Tylko część z tych historii to wypadki, w większości przypadków śmierć była zaplanowana i zadana z premedytacją, przy udziale i zgodzie dużej grupy ludzi. Chciałabym jednak, abyśmy pamiętali, że to tylko wierzchołek góry lodowej. Zwierzęta wykorzystywane w działaniach mających dostarczyć ludziom rozrywki nie zawsze giną, ale prawie zawsze cierpią. Pozostaje mieć nadzieję, że przy rosnącej świadomości społeczeństwa i przy ciągłym doskonaleniu technik realizacyjnych filmowcy coraz rzadziej będą zmuszać zwierzęta do wykonywania niebezpiecznych i nienaturalnych dla nich czynności przed kamerą.
Ze względu na delikatną tematykę i niechęć do epatowania okrucieństwem zdecydowałam się na niezamieszczanie zdjęć z opisywanych scen. W zestawieniu nie uwzględniałam dokumentów (Safari Seidla) i filmów z nurtu mondo (Pieski świat).
Jesse James (1939, reż. H. King, I. Cummings)
Podobne wpisy
Ten western z Henrym Fondą i Tyrone’em Powerem przeszedł do historii jako film, który stał się bezpośrednią przyczyną założenia specjalnego oddziału organizacji American Humane Association, którego zadaniem jest kontrolowanie i monitorowanie tego, jak traktowane są zwierzęta na planach amerykańskich produkcji filmowych. Wszystko przez scenę, w której jeździec na koniu skacze do wody z dużej wysokości. Zwierzę zginęło w wyniku zawału spowodowanego stresem, co odbiło się szerokim echem w kraju i wywołało falę protestów. Jest to więc jeden z niewielu przykładów na tej liście, kiedy śmierć żywej istoty doprowadziła do realnych, pozytywnych zmian: American Humane działa do dziś, to członkowie tej organizacji oceniają, czy danemu filmowi można przyznać znaczek „podczas kręcenia tej produkcji nie ucierpiały żadne zwierzęta”. Przed Jessem Jamesem żadna organizacja nie ingerowała w to, co dzieje się ze zwierzętami na planie hollywoodzkich produkcji.
Czas apokalipsy (1979, reż. F. F. Coppola)
Każdy, kto oglądał scenę zarzynania wołu w Czasie apokalipsy, z całą pewnością zdaje sobie sprawę z autentyzmu oglądanej egzekucji. Zwierzę otrzymuje cios maczetą w kark, a my patrzymy, jak w oczach umierającej istoty najpierw pojawia się rozbłysk absolutnego przerażenia i bólu, by sekundę później zgasło w nich życie. Na obronę Coppoli można powiedzieć, że wół nie został zabity specjalnie na potrzeby jego filmu. Amerykanin sfilmował prawdziwy, lokalny rytuał, odprawiany przez miejscową ludność: całe zdarzenie odbyłoby się niezależnie od realizacji Czasu apokalipsy. Fakt, że w latach 70. podobne rytuały odprawiano jeszcze na terenie Filipin, był jednym z czynników, które skłoniły Coppolę do kręcenia Czasu apokalipsy na terenie tego właśnie kraju.
Różowe flamingi (1972, reż. J. Waters)
Jeden z najohydniejszych przykładów znęcania się nad zwierzęciem w imię „sztuki” to scena z Różowych flamingów, w której dwójka ludzi w trakcie seksu zgniata kurczaka między swoimi ciałami. Scena ze zrozumiałych względów spotkała się z protestami i oburzeniem. W odpowiedzi na zarzuty John Waters wskazywał – całkiem słusznie – na hipokryzję krytykujących go ludzi, którzy jedzą zabijane w rzeźniach zwierzęta, a zatem zgadzają się na ich niewyobrażalne cierpienie i płacą za ich śmierć, nie mają jednak odwagi na nią patrzeć. Do tej trafnej obserwacji reżyser musiał jednak dodać cyniczną uwagę o tym, że „przynajmniej kurczak umarł szczęśliwy, bo przed śmiercią sobie popieprzył”, czym dał dowód własnej znieczulicy… I wielka szkoda, że Waters, udzielając w swoim filmie głosu marginalizowanym mniejszościom seksualnym, zapomniał o jedynej mniejszości, która ludzkim głosem nie dysponuje.