ŻENUJĄCE SCENY z filmów i seriali
Recenzując filmy z gatunku komedii romantycznych wychodzących z naszego rodzimego podwórka, wcale nie musimy długo się naszukać, aby pośmiać się z żenująco słabych i wyświechtanych żartów czy po raz kolejny obserwować aktorów jednej twarzy w następnej tej samej roli. Jednak w kinie zagranicznym, szczególnie komediach guilty pleasure, ta przyjemność również w pewnym momencie może przeobrazić się w poczucie dyskomfortu i zmieszania, gdy dawka odmóżdżającego humoru zdecydowanie przekroczy zapotrzebowanie widza. Niektóre sceny, zamiast rozśmieszać nas wyjątkowo trafnymi, oryginalnymi dowcipami, bawią swoim niewyszukaniem, przeciętnością, a czasem tak pokaźną wypadkową kiepskiego aktorstwa i rażąco żałosnych dialogów, iż traktowanie oglądanego filmu z taką powagą, jaka towarzyszy nam, kiedy rozpoczynamy seans, zdaje się wówczas niemożliwe. Zwróćmy więc uwagę na te najbardziej niezręczne sceny, które wstydem okryły zarówno aktorów, scenarzystów, jak i same produkcje, w jakich się znalazły.
Im SO In Love With You - „Gwiezdne wojny: Część III – Zemsta Sithów” (2005)
Rola Haydena Christensena w drugiej trylogii Star Wars bezsprzecznie zalicza się do najmniej udanych castingów w historii. Początkujący aktor swoją drewnianą i wyjątkowo odpychającą rolą mocno wyróżniał się w duecie, który stworzył wraz z wcielającą się w Padmé Amidalę Natalie Portman, co doskonale prześledzić możemy w jednej z najbardziej kompromitujących scen filmów z kosmicznego uniwersum. W Zemście Sithów, kiedy miłość Padmé i Anakina rozkwita, a młodzi oczekują narodzin pierworodnego potomka, dochodzi do ich pełnej dyskomfortu wymiany zdań, podczas której w najbardziej nieautentyczny jak tylko się da sposób, Christensen stara się przekonać partnerkę do tego, jak pochłonięty jest swoimi uczuciami do niej. Moment miłosnego wyznania Anakina to kropla, która przelała czarę goryczy wielu fanów sagi, jacy przez lata zarzucali aktorowi wykreowanie młodego Jedi na całkowicie obojętną i antypatyczną postać, a jego wymuszony śmiech i sposób wypowiadania dialogów, któremu bliżej do szkolnego kółka teatralnego niż gigantycznego filmowego przedsięwzięcia, mówi sam za siebie.
Śpiewać każdy może (ale nie musi) – „Mamma Mia!” (2008)
Mamma Mia! nie zaliczyła się może do najbardziej udanych sfilmowanych musicali, ale za to zostawiła po sobie widoczny sentyment, który przyczynił się do powrotu aktorów na plan dziesięć lat po premierze. Nie wszystkim jednak za pierwszym razem poszło tak dobrze, by za ich grą czy głosem szczególnie zatęsknić. Podczas gdy role Christine Baranski i Julie Walters jako szalone najlepsze przyjaciółki Donny zrobiły furorę i to chyba właśnie na nie czekała większość fanów, wybierając się na seans Mamma Mia: Here We Go Again!, Pierce Brosnan był raczej na szarym końcu listy twarzy, które mieliśmy ochotę zobaczyć ponownie. Jego interpretacja postaci Sama rzadko jest brana przez widzów na poważnie: stała się inspiracją do memów i żartów z aktora nieudolnie próbującego wpisać się w ramy muzycznej komedii, w której niestety zmuszony był także zaprezentować swoje wątpliwe wokalne umiejętności. SOS Abby, w jego wykonaniu wymuszone i śpiewane bardzo siłowo, przyprawia nas jedynie o ból uszu: nawet otwarcie przyznająca się do swojego marnego talentu do śpiewania Meryl Streep, w zestawieniu z ekranowym partnerem wychodzi w tym fachu na profesjonalistkę.
Dziadkowie – „Szesnaście świeczek” (1984)
Większość z was pewnie nieraz musiała wysłuchiwać niewygodnych pytań, wścibskich komentarzy, a czasem nawet i doświadczyć przekroczenia granic przestrzeni osobistej ze strony któregoś z nadmiernie ciekawskich członków rodziny. Główna bohaterka Szesnastu świeczek, Samantha, ma ich niestety pod dostatkiem. W dniu urodzin wszystko idzie nie po jej myśli, a oliwy do ognia dolewa konfrontacja z dziadkami dziewczyny, którzy zdają się niezwykle zaaferowani statusem jej dojrzewania. Ich zachowanie bez chwili zastanowienia możemy traktować jako nadużycie, gdyż oprócz seksistowskich wypowiedzi krewnych, pod koniec sceny ujęcie obejmuje babcię będącą pod wrażeniem rychłej dorosłości Sam i chcącą dotknąć jej piersi. Aż trudno uwierzyć, iż aby przekonać widzów o pozbawionym smaku zachowaniu dziadków bohaterki, w filmie musiała znaleźć się scena tak żałosna i szkodliwa dla wielu odbiorców.
Jak zrobić dobre pierwsze wrażenie – „The Inbetweeners” (2011)
Angielska komedia, która już na wstępie pobiła rekordy oglądalności hitów takich jak Bridget Jones: W pogoni za rozumem czy Jak zostać królem, opowiada o przygodach grupki przyjaciół, którzy krótko po odebraniu dyplomów ukończenia szkoły średniej wybierają się na wielkie greckie wakacje. Całą czwórkę zbliżyło do siebie jedno nieustające pragnienie: każdy z członków paczki marzy o pierwszej miłości, idealnym związku i to właśnie w znalezieniu tej jedynej ma im pomóc upojne greckie lato. W atmosferze hulanek, picia na umór i mniej lub bardziej udanych podrywów, chłopcy są zdeterminowani, by jak najszybciej stracić dziewictwo. Scena tańca w barze, która aż na wyrost pokazuje ich starania o atencję klubowiczek, szturmem weszła zarówno do kanonu komediowych momentów angielskiego kina, jak i mentalności Brytyjczyków, m.in. członkowie boysbandu One Direction wykorzystali choreografię bohaterów filmu w klipie do swojej piosenki One Thing. Oglądajcie uważnie: to książkowy przykład na to, jak nie zabiegać o względy adorowanej osoby.
Bran The King – „Gra o tron”, Sezon 8 (2019)
Tyle już narzekaliśmy, tyle błędów wytykaliśmy finałowemu sezonowi Gry o tron, ile nie zebrała prawdopodobnie żadna popularna seria w ostatnich latach. W zdającym się nie mieć końca oczekiwaniu na zapowiadane książkowe zakończenie sagi D.B. Weiss i David Benioff uraczyli nas nie dość powiedzieć pospolitym i rozczarowującym sezonem, który według wielu zrujnował całą potęgę, jaką przez lata budowała i odznaczała się franczyza. Długo mogłabym wymieniać przewidywalne i żałośnie nieskomplikowane oraz bezpieczne rozwiązania, jakimi posłużyli się twórcy, wyraźnie nieradzący sobie, nie mając solidnego oparcia w plocie stworzonym przez George’a R.R. Martina. Największą zagadkę serialu, mianowicie kwestię wyboru króla Siedmiu Królestw, potraktowano po macoszemu, ufając pomysłowi, jaki nieprzyjemnie zaskoczył i wzburzył fanów serii. Dyskusja między przedstawicielami największych rodów królestwa po ostatecznym pokonaniu armii nieumarłych i idącej w ślady opętanego ojca Daenerys nie należy niestety do najlepiej zrealizowanych scen sezonu (a powinna), a śmieszności i siłowego uwspółcześnienia dodaje jej chociażby próba wprowadzenia w Westeros demokratycznego ustroju, którą jedynie bawi zebranych Sam. Nie to w niej jednak zaskakuje najbardziej. Bran, do tej pory traktowany raczej jak piąte koło u wozu, wyjątkowo tajemnicza postać, której zamiarów nigdy nie byliśmy w stanie do końca się domyślić, nagle staje się w oczach rady wprost idealnym kandydatem na władcę, co niepodparte jest niemal żadnymi racjonalnymi argumentami, poza jego zdolnościami podróży w czasie. Słowa szanowanego Tyriona spotykają się z przyklaskiem miażdżącej większości zebranych, a sam Bran, o zgrozo, w zupełnej kontrze do wypowiadanych wcześniej deklaracji o swoim wewnętrznym zniszczeniu i braku zainteresowania brudną polityką Westeros, odpowiada na propozycję byłego namiestnika słowami: A jak myślisz, czemu przebyłem całą tę drogę?. Cóż, magiczne zapomnienie o tym, czym jest konsekwencja w działaniach postaci i uproszczenie odpowiedzi, na którą czekaliśmy całe dziesięć lat to niemal kwintesencja całego ósmego sezonu Gry i Tron.
Do czego zmierzamy? – „Harry Potter i Książę Półkrwi” (2009)
Fani książek, które doczekują się ostatecznie ekranizacji, często zarzucają owym filmom zbytnie spłaszczenie czy skrócenie wątków, które na papierze wydawały się dużo bardziej rozbudowane i z łatwością mogłyby urozmaicić nieco adaptację. Z tym problemem niemal rok po roku musiała borykać się seria o młodym czarodzieju z Privet Drive, szczególnie jeśli chodzi o jego relacje romantyczne. Wątek Cho Chang z Czary Ognia przeniesiony na ekran nie spodobał się fanom ze względu na potężne zmiany, jakie dodali do niego twórcy, przez co postać pierwszej sympatii Harry’ego widzowie niezaznajomieni z literaturą odebrali zupełnie inaczej niż ci, którzy dzieła Rowling wcześniej już znali. Bonnie Wright, wcielającą się w po uszy zakochaną w Harrym siostrę jego najlepszego przyjaciela, oskarżano zaś o zrujnowanie charakteru książkowej Ginny o ciętym języku i dziewczęcej pewności siebie przez obojętność aktorki i zachowywanie na ekranie kamiennej twarzy niemal w każdej scenie z jej udziałem. Harry Potter i Książę Półkrwi w sporej części skupia się na miłosnych doświadczeniach bohaterów, m.in. relacji Harry’ego z Ginny. Tuż przed atakiem Śmierciożerców na dom Weasleyów, zakochani przez przypadek spotykają się w korytarzu, wbijają w siebie głębokie spojrzenia, a Ginny wykorzystuje ten moment skrępowania, by zawiązać Harry’emu sznurówki. Chwila, która miała pokazać widzom ich romantyczne napięcie, wyszła ostatecznie niezwykle niezręcznie: nie wiemy do końca, jaki był cel tej sceny, co miało zdarzyć się później ani dlaczego właśnie ten moment został przez twórców wybrany do rozwinięcia ich kiełkującego romansu. Segment całkowicie niezrozumiały i kłopotliwy.
Coś tu nie gra – „Pixel Perfect” (2004)
Pixel Perfect to tytuł koprodukowany przez Disneya, który jak wiele filmów powstających w latach dwutysięcznych, skupia się na nastoletnim poszukiwaniu drogi do sławy. Rockowy zespół Samanthy, w którą wcieliła się Leah Pipes, długo nie potrafi wybić się ponad innych wykonawców, co mocno zniechęca do gry jego członkinie. Przyjaciel Samanthy wpada jednak na pomysł stworzenia dziewczyny idealnej, która podczas ich występów, jako nowa gwiazda formacji, będzie mogła równocześnie grać, śpiewać i tańczyć. W ten sposób powstaje hologram o imieniu Loretta. Jak mnóstwo innych produkcji Disneya Pixel Perfect to oczywiście naiwna i infantylna opowiastka, w której pełno rozwiązań nierealnych, a przy tym wyjątkowo bawiących. Zaliczają się do nich m.in. występy Loretty, której ekspresja i energia, jakie uwidacznia na scenie, są, lekko mówiąc, nieadekwatne do godnych wiary ludzkich możliwości. Sceny, podczas których Loretta wykonuje utwory Nothing’s Wrong With Me czy Notice Me, to przesada: dziewczyna posługuje się niepewnymi i skomplikowanymi dźwiękami, bez trudu przy tym skacząc, biegając po całej scenie, a w końcu wykonując w powietrzu salta i szpagaty. Z jej ust słyszymy Nothing’s Wrong With Me, a jednak nie wszystko wydaje nam się w porządku…
Mistrzowska dramaturgia – „Nie martw się, kochanie” (2022)
W ciągu ostatnich miesięcy wokalista Harry Styles pojawił się aż w dwóch głośnych produkcjach filmowych, i to na dodatek odgrywając w nich role pierwszoplanowe. Występy te przyniosły mu jednak więcej szkody niż pożytku: drewniane aktorstwo absolutnie odklejało się od poziomu, jaki trzymała oprócz niego reszta obsady (jak w przypadku dramatu Mój policjant, w którym genialnie zaprezentował się ekranowy partner Stylesa David Dawson), jednak mimo tego jego nazwisko w zwiastunach i na plakatach początkowo stanowiło świetny trik marketingowy. Niestety, po wielkim upadku boxofficowym Nie martw się, kochanie, niewielu znalazło się takich, którzy wciąż jeszcze pokładali wiarę w odrodzenie się aktorskich umiejętności wokalisty (a przecież tak obiecująco jawił nam się podczas oglądania Dunkierki Christophera Nolana). Po seansie Don’t Worry Darling w pamięci niesmak pozostawia szczególnie jedna scena, kluczowa dla dalszego losu postaci omamionych przez koordynatorów projektu Victoria i nieumiejących odciąć się od ich władzy. Zrozpaczona Alice po pełnej emocji i demaskującej wymianie zdań z granym przez Chrisa Pine’a Frankiem, pragnie wyzwolić się spod jego kurateli i wraz z mężem przedostać się za miasto. Bohater Stylesa w rzeczywistości nie ma jednak planów podporządkować się woli żony, dlatego w ostatniej chwili decyduje się wydać ją ludziom Victorii. Dramaturgia zaprezentowana przez Stylesa, który z każdym powtórzeniem I’m sorry wpędza widza w coraz większe zakłopotanie, a ostatecznie swoją rozpacz obrazuje poprzez godny pożałowania atak wściekłości, to zobrazowanie powodu, dla którego w niektórych przypadkach profesje wokalisty i aktora w żadnym wypadku nie powinny się ze sobą łączyć. Znane nazwisko, niebotyczna popularność i obiecujący debiut zwiódł producentów niewypału, jakim jest Nie martw się, kochanie i pozwolił Stylesowi na dołożenie swojej cegiełki do blamażu filmu.