MAMMA MIA: HERE WE GO AGAIN! I znowu wszyscy kochamy Abbę
Każdy ma taki film, który służy ma za zastrzyk dopaminy – dla mnie jest nim Mamma Mia! Bezpretensjonalny, lekki musical oparty na piosenkach Abby zarobił ponad pół miliarda dolarów i zdobył serca ogromnej rzeszy fanów, nic zatem dziwnego, że zdecydowano – po dziesięciu latach! – nakręcić drugą część przygód zakręconej Donny. Z innym reżyserem i scenarzystą, no i ze znacznie mniejszą rolą Meryl Streep, najjaśniejszej gwiazdy kinowego hitu. Czy to mogło się udać?
I to zaskakująco dobrze! Oto dowiadujemy się, że córka głównej bohaterki, Sophie (Amanda Seyfried), postanawia spełnić wielkie marzenie swojej mamy, Donny (Meryl Streep) i przekształcić ich wspólny dom w hotel, na którego otwarcie przybywają starzy dobrzy znajomi. Jednocześnie w retrospektywnym ujęciu poznajemy młodą Donnę (Lily James) oraz historię pamiętnego lata, kiedy to spotkała wszystkich trzech „ojców” swojej córki. Te dwa równolegle poprowadzone wątki, dziejące się w różnych przestrzeniach czasowych, zostają zgrabnie połączone w końcówce – w której na moment pojawia się nie kto inny, jak sama Cher.
Świetnie zsynchronizowane układy choreograficzne i płynnie wplecione w narrację piosenki sąsiadują z komediowymi scenkami i nieco bardziej wzruszającymi momentami. Niemal cała obsada – poza ewidentnie znudzonym Pierce’em Brosnanem – wypada świetnie. Wspaniały jest Colin Firth jako pedantyczny Harry, a Julie Walters przezabawna jako pocieszna Rosie, ale największe ukłony należą się tym aktorom, którzy wcielili się w młodsze wersje przyjaciół i kochanków Donny sprzed lat (Alexa Davies i Jessica Keenan Wynn!). To „naśladowanie pierwowzoru” najmniej wiarygodnie wychodzi niestety młodej Donnie – w wielu scenach widać, jak bardzo wymuszenie i na siłę naśladuje ona gesty i mimikę Meryl Streep. Nie jest to jednak wyłącznie wina aktorki, ale również kierującego nią reżysera, który takiego, a nie innego stylu gry od niej wymagał. Pomijając ten zgrzyt, Lily James jest cudowna w pierwszoplanowej roli. Ta ciepła, przeurocza, lekko szalona dziewczyna niesie cały film swoją pozytywną energią i optymizmem. James to castingowy strzał w dziesiątkę i to pomimo braku fizycznego podobieństwa do Streep.
Podobne wpisy
Czy całość zalatuje odgrzewanym kotletem? Wręcz przeciwnie – twórcom udało się doskonale wyważyć proporcje między bazowaniem na sentymencie widzów a stworzeniem nowej, autonomicznej jakości i niezależnej historii. Sama decyzja o ograniczeniu ekranowej obecności Meryl Streep była odważnym, ale twórczym i świetnie wykorzystanym posunięciem. Nie trzeba znać części pierwszej, by świetnie bawić się na drugiej – przyjaciółka, z którą oglądałam film, nigdy nie widziała Mamma Mia!, a z kina wyszła zauroczona całą historią. Here we go again! nie tylko w niczym nie ustępuje Mamma Mia!, lecz wręcz wzbogaca ją o nową jakość – wzruszenie. Potęga matczynej miłości ukazana w filmie wyciśnie niejedną łezkę z oka. No i jeśli jeszcze nie poczuliście klimatu lata, to obraz Ola Parkera z pewnością was w niego wprowadzi – słońce, turkusowa woda i zachwycające greckie krajobrazy znów czarują w każdym kadrze.
Jeszcze przed seansem trochę się obawiałam o soundtrack – w “jedynce” wykorzystano większość najpopularniejszych hitów Abby, a mnie, no cóż, podają się te melodie, które już raz słyszałam. Czy nowa odsłona Mamma Mia! jest równie przebojowa co oryginał? Oczywiście, że tak! Okazuje się, że repertuar szwedzkiego zespołu to prawdziwa kopalnia chwytliwych piosenek i chociaż większość z nich usłyszałam w kinie po raz pierwszy, to niczym nie ustępowały bardziej rozpoznawalnym kompozycjom. Te zresztą również pojawiają się w filmie – obok utworów znanych tylko wiernym fanom Abby usłyszymy m.in. Waterloo czy tytułowe Mamma Mia.
Jeśli nie daliście się zauroczyć Mamma Mia! z 2008 r., to jej kontynuacja nie zmieni waszego zdania – nadal jest kolorowo i słodko. Jeśli jednak jesteście fanami “jedynki”, to już teraz lećcie po bilety! Kino, do którego razem z przyjaciółkami wybrałam się na premierę, było zapełnione do ostatniego rzędu. W czasie seansu rozlegały się liczne śmiechy, gdzieniegdzie ktoś nucił do rytmu (lub nie) ze śpiewającymi bohaterami, a kiedy po końcowych napisach stłoczyliśmy się przy wyjściu, to każda mijana przeze mnie osoba miała promienny uśmiech na twarzy – i niech to posłuży za najlepszą rekomendację.