ZEJŚCIE (2005). Najlepszy brytyjski horror XXI wieku
Kto widział lub jedynie słyszał o Zejściu, ten wie, że w największym skrócie jest to film o grupie kobiet, które walczą z podziemnymi bestiami. Te pojawiają się późno, po półmetku projekcji, ale widz jest zaskakująco przygotowany na wejście elementu fantastycznego do fabuły, do tej pory bardzo realistycznej, choć niepozbawionej strachu, czego dowodem jest jeden z najlepszych jump scare’ów, jakie pamiętam, cokolwiek zbyteczny dla historii, a rozgrywający się, jeszcze zanim bohaterki wejdą do jaskini. Tu właśnie uwidacznia się maestria reżysera, solidnie przygotowującego grunt pod horrorową rewelację, aby ta nie stała się zaledwie twistem, jak to miało miejsce przy okazji Od zmierzchu do świtu. Muzyka w pewnym momencie zaczyna groźnie pulsować, przypominając przewodni motyw do Coś, znajdywane po drodze ślady obecności innych ludzi świadczą o tym, że pozostali tam uwięzieni na zawsze, skoro jaskinia jest oficjalnie nadal nieodkryta, a śmiech dziecka, jaki Sarah słyszy w podziemnych korytarzach, sprawia, że skóra sama cierpnie.
Najważniejsza jest jednak utrzymująca się od początku filmu posępność, podbijana kolejnymi tragediami. Te bowiem napędzają fabułę Zejścia, a z każdą kolejną śmiercią (a od pewnego momentu ekran zalewa prawdziwa fala krwi) dowiadujemy się czegoś nowego o bohaterkach, a one o sobie. Ta, która miała być słaba, znajdzie w sobie nie tylko siłę, ale również okrucieństwo, a pozornie najsilniejsza zapłaci za swą brawurę i zdradę. Lecz ostatecznie nawet te najbardziej bezlitosne i wojownicze przegrają, jeśli nie z potworami, to z wyrzutami sumienia i bólem, których w żaden sposób nie będą umiały zagłuszyć. Tym samym najbardziej brutalną sceną wydaje się ostatnia, która została oszczędzona amerykańskiej widowni – w tamtejszych kinach film kończył się minutę wcześniej.
13 lat po premierze do Zejścia powraca się ze świadomością istnienia tzw. posthorroru i wcześniejszej eksplozji estetyki found footage, powrotu Stephena Kinga na salony oraz wciąż żywych demonicznych serii Jamesa Wana. W porównaniu do obecnego kina grozy brytyjska produkcja jawi się jako horror odnajdujący swą siłę nie w zmianie gatunkowego kodu bądź wykorzystaniu fabularnych schematów, lecz skupieniu się na najbardziej podstawowych źródłach strachu. Boimy się ciemności, ciasnoty, zimna, utraty najbliższych, i to wszystko Marshall daje nam w pierwszej godzinie swojego filmu, aby następnie wstrząsnąć nami bardziej koszmarnymi pomysłami i obrazami. Czekan idzie w ruch, przebijając różne części ciała, rozrywane są gardła, jedzone wnętrzności, a czaszki miażdżone. Lęk zamienia się w przerażenie, emocjonalny ból ustępuje zaś fizycznemu. Wystarczy powiedzieć, że po seansie jesteśmy równie wypruci, jak główne bohaterki.
Wielu angielskich twórców próbowało, korzystając z uroków natury, powtórzyć sukces Zejścia, ale filmy te, by wymienić tylko bardziej realistyczne Eden Lake i Wściekłość oraz fantastyczne The Hallow, Rytuał, a nawet wybitnie nieudane Zejście 2 (nakręcone przez montażystę pierwszej części, Jona Harrisa), musiały skapitulować wobec znakomitości obrazu Marshalla. Są tu rzeczy mniej udane, jak wyraźnie nakładane na siebie zdjęcia w grotach bądź złożony charakter zdrady jednej z postaci, ale całość jest prowadzona (i doprowadzona!) tak pewną ręką, bez żadnych śladów umowności, jakie znaleźć można w całej filmografii reżysera, że nietrudno wybaczyć mu te drobiazgi.
Podobne wpisy
Gwiazda Marshalla rozświeciła pełnym blaskiem po premierze jego drugiego zaledwie filmu. Pierwszym był udany Dog Soldiers (2002), gdzie manewry grupki brytyjskich żołnierzy zamieniły się w walkę o przetrwanie z wilkołakami. Ten nie do końca poważny horror był zapowiedzią tego, co miało dopiero nadejść, ale po Zejściu nie doczekaliśmy się równie efektownego rozwinięcia kariery angielskiego reżysera. Doomsday (2008) okazał się niczym więcej jak nudnym hołdem (a miejscami wręcz plagiatem) dla postapokaliptycznych klasyków, zwłaszcza Ucieczki z Nowego Jorku i Mad Maxa, a w Centurionie (2010) uwierała stylistyka, która miała więcej wspólnego z wcześniejszymi horrorami Anglika niż kinem historycznym. Po prawie dekadzie pracy w telewizji Marshall wróci do kina z nową wersją Hellboya, którego premiera zapowiedziana jest na styczeń przyszłego roku. Na razie pozostaje autorem prawdopodobnie najlepszego brytyjskiego horroru XXI wieku (jedynym jego konkurentem do tego tytułu jest 28 dni później Danny’ego Boyle’a, a zaraz za nimi znajduje się Lista płatnych zleceń Bena Wheatleya), ale i twórcą niespełnionym, do tej pory zbyt zanurzonym w B-klasowej manierze, aby dać nam kolejny film na miarę Zejścia.