ZAPOMNIANE ARCYDZIEŁA. 12 filmów nieanglojęzycznych, które zasługiwały na Oscara
3. Pięści w kieszeni (Włochy, 1965), reż. Marco Bellocchio
W połowie lat sześćdziesiątych wykrystalizowały się ruchy kontestacyjne, które ogarnęły kinematografię w Stanach i Europie. Jednym z najważniejszych włoskich filmów kontrkulturowych są Pięści w kieszeni, pełnometrażowy debiut scenarzysty i reżysera Marca Bellocchia. Jest to dzieło mistrzowskie, genialnie napisane i aż do kapitalnego finału bardzo mądrze poprowadzone. Mamy tu wnikliwy portret dysfunkcyjnej rodziny, zarysowany w tonie groteskowym. Łącząc tragizm z czarnym humorem, włoski reżyser opowiedział o ludzkich ułomnościach, egoizmie, braku empatii i zwyczajnej głupocie, która prowadzi do tragedii. Filmowcy z Italii specjalizowali się w takich dosadnych i błyskotliwych obrazach, w których wyciągali brudy ukryte za fasadą pozornie niegroźnej instytucji społecznej. Tutaj – podobnie jak w późniejszej i równie doskonałej grotesce Odrażający, brudni, źli (1976) Ettore Scoli – taką instytucją jest rodzina.
Prowadzenie aktorów nie było dla początkującego reżysera zadaniem łatwym, bo nie miał w obsadzie pierwszoligowej gwiazdy, która mogłaby go wesprzeć swoim doświadczeniem. Paola Pitagora i Lou Castel nigdy wcześniej nie grali głównych ról. Siła tego projektu tkwiła w scenariuszu – to dzięki niemu wszystko tu jest na swoim miejscu, nie powodując zgrzytu zębów. Pięści w kieszeni to esencja tego, co najlepsze we włoskim kinie lat sześćdziesiątych. Mowa jednak nie o kinie gatunkowym, lecz autorskim spojrzeniu na kwestie społeczne. To kino mroczne, wizualnie przypominające opowieść grozy. Autor próbuje wniknąć w umysł socjopaty i odpowiedzieć na pytanie – co wywołuje u człowieka wstręt, nienawiść, chęć mordu? Spoza kadru płynie muzyka Ennia Morriconego – chóralne, anielskie śpiewy o urzekającym brzmieniu i magicznej tonacji.
4. Armia Brancaleone (Włochy, 1966), reż. Mario Monicelli
Dla widzów spoza Włoch może być niezauważalny fakt, że bohaterowie Armii Brancaleone porozumiewają się mieszanką różnych dialektów i nawet Włosi mają problem ze zrozumieniem. Nie mówiąc już o tym, że część żartów językowych ucieka w tłumaczeniu. Ale zabawa językiem to tylko jedna z wielu zalet filmu. Omawiane dzieło Maria Monicellego przywodzi na myśl humor w stylu Monty Pythona, czyli absurdalność i totalne szaleństwo z wyraźną tendencją do obśmiania pewnych stereotypów, reguł, ludzkich zachowań. Vittorio Gassman zagrał w niejednym arcydziele, wspomnę choćby takie tytuły jak Fanfaron (1962) i Zapach kobiety (1974), oba w reżyserii Dina Risiego, jednakże Armia Brancaleone to – przynajmniej dla mnie – kino ze wszech miar genialne i zasługujące na wydobycie z głębin pamięci.
Podobne wpisy
Monicelli wraz z duetem pisarskim Age & Scarpelli zmajstrował opowieść luźno inspirowaną Don Kichotem z La Manchy Miguela de Cervantesa i Boską komedią Dantego Alighieri. W USA film jest praktycznie nieznany, nie miał tam kinowej premiery, a gdyby znalazł się w oscarowej stawce, rywalizowałby z Faraonem (1966) Jerzego Kawalerowicza. Film zaczyna się od ataku barbarzyńców, którzy bezlitośnie mordują i okradają mieszkańców niewielkiej wspólnoty. Grupa ocalałych z masakry nędzarzy rozpoczyna tułaczkę z nadzieją, że czeka ich lepsza przyszłość. Na ich drodze staje Brancaleone da Norcia, szlachetnie urodzony jeździec, pragnący zostać sławnym rycerzem. Siłą produkcji jest zderzenie marzeń z rzeczywistością, pokazane z dużym poczuciem humoru, ale nie zmierzające jednak w stronę płytkiej rozrywki. Dużo dzieje się w sferze wizualnej, kostiumy są ekstrawaganckie i rzuca się w oczy konfrontacja dwóch światów: biedy popychającej do zbrodni i rycerstwa kierującego się wzniosłymi ideałami. To ostatnie przypomina jednak walkę z wiatrakami i nie przynosi oczekiwanych rezultatów.
Scenografię i kostiumy zaprojektował Piero Gherardi, laureat dwóch Oscarów, wsławiony współpracą z Federico Fellinim. Autorem efektownych barokowych fotografii jest Carlo Di Palma, natomiast muzyka Carla Rustichellego pozwala widzom maszerować wraz z bohaterami z uśmiechem na ustach, śpiewająco wykrzykując imię głównego bohatera. Vittorio Gassman w roli pyszałkowatego szlachcica jest rewelacyjny, jakby był do tej roli stworzony. Również Gian Maria Volontè, mimo iż niezbyt tu pasował, pokazał swój kunszt. Zapewne lekko improwizował, próbując ukryć swoje niedopasowanie do tego świata. Scena, w której obaj się pojedynkują, należy do najzabawniejszych fragmentów filmu. Wśród męskich postaci najbardziej zaskakuje Enrico Maria Salerno, którego kojarzę z poważnymi rolami, a tutaj mówi falsetem i jest groteskowy, acz nie irytujący. Fani włoskiego horroru mogą być zaskoczeni, widząc Barbarę Steele w roli miłośniczki sadomasochistycznych zabaw. Natomiast dla tych, którzy nie znają jeszcze Catherine Spaak, ten film jest najlepszą okazją, by ją poznać. Ta niezwykle atrakcyjna aktorka nie miała szczęścia do wybitnych filmów i została kompletnie zapomniana. W filmie Monicellego wcieliła się w postać Matyldy i podobnie jak jej imienniczka z Boskiej komedii symbolizuje piękno, cnotę i raj.
5. Armia cieni (Francja, 1969), reż. Jean-Pierre Melville
Twórczość Melville’a kojarzona jest ze stylowymi kryminałami – w tym gatunku reżyser osiągnął mistrzostwo. Takie dzieła jak Szpicel (1962), Drugi oddech (1966), Samuraj (1967) i W kręgu zła (1970) to wybitne osiągnięcia, łączące gatunkowe klisze z oryginalnym, autorskim spojrzeniem na kwestie przemocy, lojalności i honoru. Sukcesy tych obrazów zepchnęły w cień dramaty wojenne reżysera, które były dla niego z pewnością ważne, jako że sam podczas wojny działał w ruchu oporu (skąd zresztą pochodzi jego pseudonim Melville). W ciągu dwudziestu lat kariery trzykrotnie przerabiał temat okupowanej Francji. Każdy z tych filmów okazywał się lepszy od poprzedniego, co stanowi doskonały przykład tego, jak reżyser dojrzewa wraz z upływem lat. Armia cieni to kino właściwie bez żadnych poważnych mankamentów. Kino pozbawione spektakularnych scen bitewnych, a jednak mocno angażujące i prowokujące do refleksji. Mamy tu jedną z najciekawszych ról Lino Ventury, a po seansie pierwsze, do czego się wraca, to przepiękna muzyka Érica Demarsana (link). Brzmi jak utwory wybitnych klasyków. Tragizm ludzkiego losu został w soundtracku przekształcony na melancholijną nutę, wywołując lekkie wzruszenie i zadumę.
Motywy lojalności, zdrady i przemocy, czyli to, co było tematem dramatów gangsterskich Melville’a, doskonale sprawdziło się także w tym filmie. Ma się więc wrażenie, że reżyser nie zmienił gatunku i wciąż porusza się w półświatku znanym z amerykańskich i francuskich noirów. Lino Ventura gra tutaj człowieka zmuszonego pokonywać własne słabości i podejmować trudne decyzje. Zabójstwo konfidenta czy skok ze spadochronem to dla niego ekstremalne wyzwania. Jest jednak na tyle silny, że potrafi dokonywać rzeczy, na które w normalnych warunkach by się nie odważył. Ciekawie został zaprezentowany motyw odbicia kumpla z gestapowskiego więzienia. Dwie sceny podejmują tę kwestię i za każdym razem ukazana jest ona z innej perspektywy i kończy się inaczej.
Scenariusz powstał w oparciu o powieść Josepha Kessela, który w trakcie wojny był reporterem i członkiem ruchu oporu, a książkę Armia cieni ukończył w 1943 roku. Kessel to pisarz bardzo ceniony we Francji i często ekranizowany. Filmowych adaptacji jego utworów dokonali między innymi Luis Buñuel (Piękność dnia, 1967) i John Frankenheimer (Jeźdźcy, 1971). Podobnie jak wiele arcydzieł, Armia cieni nie została od razu doceniona. Bardziej decydowały tu jednak względy polityczne – wydarzenia z maja 1968 oraz tendencja do krytykowania gaullizmu nie pozwalały docenić Melville’a gloryfikującego ruch oporu. Dopiero upływ czasu ujawnił rzeczywiste walory filmu, umacniając pozycję reżysera jako jednego z najwybitniejszych francuskich klasyków.