ZAPOMNIANE ARCYDZIEŁA. 12 filmów nieanglojęzycznych, które zasługiwały na Oscara
Amerykańska Akademia Filmowa powstała, by podnieść rangę amerykańskiego kina, wypromować zdolnych i ambitnych filmowców, dać im motywację, by kręcili coraz więcej lepszych filmów. Niedługo trzeba było czekać na efekt działań Akademii. Dziś jest to już instytucja o bardzo silnej renomie, a przyznawana przez nią nagroda jest najbardziej prestiżowa na całym świecie.
Oczywiście jest wielu malkontentów przekonanych, że ona tak naprawdę nic nie znaczy, ale prawie każdy miłośnik kina w pierwszym kwartale roku uczestniczy w dyskusji na temat potencjalnych szans nominowanych filmów. To świadczy o dużym znaczeniu Oscara nie tylko dla Amerykanów, ale i innych narodowości. Tym bardziej że od długiego czasu szansę na zdobycie statuetki mają filmy nieanglojęzyczne.
W latach 1947–1955 filmy obcojęzyczne wyróżniano honorowo, to znaczy bez przyznawania nominacji. W 1956 po raz pierwszy odbył się konkurs w kategorii Best Foreign Language Film. Nominowano wówczas po jednym filmie z Włoch, Francji, Japonii, Danii i RFN. Zwyciężyła La Strada z 1954 roku, dlatego zdecydowałem się w niniejszym zestawieniu uwzględniać filmy powstałe najwcześniej w 1954 roku. Najpóźniej w 2010, ponieważ filmy z obecnej dekady są jednak zbyt młode, by nazwać je zapomnianymi. A mnie zależało na tym, by zwrócić uwagę na kino niezbyt dziś kojarzone, lecz w moim odczuciu wybitne. Nie ma tu filmów Akiry Kurosawy, Ingmara Bergmana, Luisa Buñuela, bo są to twórcy bardzo dobrze znani miłośnikom kina, więc wyróżnianie ich byłoby zbyt banalne.
Zanim przejdę do omawiania poszczególnych filmów, chciałbym zatrzymać się dłużej przy słowie arcydzieło. Co ono właściwie znaczy? Jakie są potrzebne kryteria, by film zaklasyfikować do arcydzieł kina? Pewnie każdy ma własną definicję tego słowa, ale moim zdaniem każdy film należy rozpatrywać oddzielnie, przyznając tę etykietę. Bo jeśli daję filmowi ocenę 10/10, to wcale nie oznacza, że wszystko w tym filmie jest świetne. Weźmy na przykład takie filmy: japońskie Opowieści księżycowe (1953), polski Rękopis znaleziony w Saragossie (1965), włoski Dobry, zły i brzydki (1966), francuskie W kręgu zła (1970), hiszpańskie Nakarmić kruki (1976), szwedzkie Fanny i Aleksander (1982), chińskie Zawieście czerwone latarnie (1991) i rosyjskie Spaleni słońcem (1994). Każdy z nich otrzymał status arcydzieła, ale każdy z nich jest inny i trudno znaleźć osobę, która doceniłaby je wszystkie po równo. Niektóre cechują się wybitnym aktorstwem, inne wizualnym szaleństwem, ale wszystkie składają się w fascynującą całość, która jest pretekstem do rozważań i dyskusji.
1. Ostatni most (Austria/Jugosławia, 1954), reż. Helmut Käutner
Podobne wpisy
Film trafił do USA w 1957 roku i niektórzy Amerykanie mogli już wtedy kojarzyć austriacką aktorkę Marię Schell, która zagrała tytułową rolę w nominowanym do Oscara francuskim filmie Gervaise (1956) René Clémenta. Za ten występ otrzymała nagrodę aktorską w Wenecji. Jednak to rola w Ostatnim moście była przełomowa dla jej kariery i to ona prawdopodobnie skłoniła Richarda Brooksa, by zaangażować aktorkę do roli Gruszeńki w hollywoodzkiej ekranizacji Braci Karamazow (1958). Austriaczka nie czuła się jednak dobrze w Hollywood. To Europa dawała jej największe pole do popisu i twórczą swobodę. W nagrodzonym w Cannes Ostatnim moście wcieliła się w niemiecką panią doktor Helgę Reinbeck, porwaną przez jugosłowiańskich partyzantów w 1943 roku. Kobieta jest początkowo ukazywana jako zakochana, radosna jak skowronek panna, do której nie dotarł jeszcze prawdziwy koszmar wojny. Pod wpływem dynamicznie rozwijających się wydarzeń zmienia się jej postawa.
Obok wybitnej Marii Schell dobrze zaprezentowali się również Barbara Rütting i Bernhard Wicki. Ten ostatni – wcielający się w postać przywódcy partyzantów – zasłynął później jako reżyser. Nakręcił jeden z najwybitniejszych filmów kina niemieckiego pt. Most (1959). Był także odpowiedzialny za sekwencje niemieckie w jednym z najbardziej spektakularnych dramatów wojennych, Najdłuższy dzień (1962). Warto też wspomnieć, że sukces Ostatniego mostu przyczynił się do powstania całej serii jugosłowiańskich filmów partyzanckich, której apogeum nastąpiło wraz z nominowaną do Oscara Bitwą nad Neretwą (1969) Veljko Bulajica (spektakularne i znakomite dzieło z międzynarodową obsadą).
Większość filmów nurtu miała charakter propagandowy bądź sensacyjno-przygodowy, ale omawiany obraz Helmuta Käutnera jest produkcją zdecydowanie bardziej dojrzałą, podchodzącą do tematu wojny od strony psychologicznej. Reżysera bardziej interesuje konflikt między ludźmi, animozje przekształcające się w akceptację i zrozumienie. Tym filmem reżyser apeluje o pojednanie między walczącymi narodami. Nie ma tu białych ani czarnych charakterów. Są tylko ludzie, którym przypisuje się etykietki – „sojusznik”, „wróg” bądź „zdrajca” – ale nie służą one niczemu dobremu, są tylko pretekstem do zabijania. Pojawiały się zarzuty, że film jest momentami ckliwy, ale nie można mu odmówić realistycznej akcji i wiarygodnych portretów psychologicznych bohaterów. Nie jest to także utwór tendencyjny, bo w czasach szerzącego się antykomunizmu przedstawiono w pozytywnym świetle zarówno Niemców, jak i komunistycznych partyzantów. Zasadniczy przekaz jest taki, że nie istnieje tak naprawdę podział na wspólnoty narodowe. Istnieją ludzie, którzy są tylko bezwolnymi pionkami zmuszanymi do walki na śmierć i życie.
2. 47 wiernych samurajów (Japonia, 1962), reż. Hiroshi Inagaki
Hiroshi Inagaki jest takim japońskim Howardem Hawksem. Nie jest uważany za wybitnego artystę, lecz raczej za sprawnego rzemieślnika z przebłyskami geniuszu. Natomiast jego wersja opowieści o 47 rōninach z ery Genroku to takie japońskie Rio Bravo, czyli na pozór proste, banalne kino, które zmierza do przewidywalnego finału. Ale jak to jest nakręcone! Taki zmysł wizualny i takie świadome prowadzenie narracji wynika z nieprzeciętnego talentu i wyjątkowej biegłości warsztatowej. Teoretycznie arcydzieło powinno być czymś wyjątkowym, a trudno za takie uważać ekranizacje sztuki, która była przenoszona na ekran ponad 90 (!) razy. Najsłynniejsze są trzy filmowe adaptacje – z 1941 (reż. Kenji Mizoguchi), z 1962 (reż. Hiroshi Inagaki) i z 1978 (Upadek zamku Ako, reż. Kinji Fukasaku). Pierwowzorem tej historii są autentyczne wydarzenia z lat 1701-1703, kiedy czterdziestu siedmiu rōninów z Akō dokonało zemsty na urzędniku, który przyczynił się do śmierci ich pana. Te wydarzenia stały się częścią japońskiej tradycji za sprawą sztuki Skarbiec wasalnej lojalności (1748).
Oryginalna sztuka miała aż jedenaście aktów i trwała kilkanaście godzin, więc nie może tu być mowy o absolutnej wierności. Scenarzysta Toshio Yasumi okroił tę opowieść w taki sposób, by stała się bardziej przystępna i zrozumiała nie tylko dla japońskiego widza. Hiroshi Inagaki, który miał już na koncie Oscara (za Samuraja z 1954, opowieść o słynnym szermierzu Musashim Miyamoto) celował w rynek zachodni, by tę inspirującą historię poświęcenia i zemsty poznał cały świat. Film nie zdobył jednak wielkiego uznania ani prestiżowych nagród. Także dziś nie cieszy się wielkim szacunkiem. Może nawet budzi złe skojarzenia ze względu na efekciarskie fantasy 47 roninów (2013) z Keanu Reevesem. Jednak Inagaki zrobił z tego niezwykle atrakcyjny spektakl, w którym dużą wagę przyłożył do relacji pomiędzy bohaterami, wprowadzając szereg wątpliwości i rozważań. Dwuletnie oczekiwanie na zemstę ma na celu uśpienie przeciwnika, ale nie tylko – to także próba charakterów, długa debata na temat honoru, odwagi i sprawiedliwości.
Film podzielony jest na dwie części. Pierwsza nosi tytuł Wiosna, druga Zima (albo w innym tłumaczeniu Kwiaty i Śniegi). Symbolika pór roku jest tutaj bardzo istotna, a czekanie na tę jedną mroźną noc w 1703 roku to jak czekanie na zagładę. Mimo iż epoka samurajów zakończyła się 165 lat później, upadek klanu Asano jest tutaj czytelną metaforą upadku kasty samurajów i reprezentowanych przez nich wartości. Film cechuje się dopracowaną oprawą wizualną i zawiera sporo ciekawych ujęć podkreślających rozterki moralne bohaterów, także kobiet (vide wątek postaci granej przez piękną Yuriko Hoshi, którą kojarzę z dobrych ról w filmach Kihachiego Okamoto: Walczące klany i Kill). Bardzo mocnym punktem jest obsada – zebrano doborową ekipę aktorską, w której nie mogło zabraknąć Toshirô Mifune (ulubiony aktor Inagakiego, wystąpił w ponad dwudziestu jego filmach). Znany z serii japońskich monster movie kompozytor Akira Ifukube uderzał w patetyczne nuty, by zaakcentować doniosłość wydarzeń, ale na soundtracku wyróżnia się sugestywny marszowy temat Raid of the 47 Ronin. O innych ciekawych, choć niekoniecznie wybitnych, filmach samurajskich pisałem tutaj.