YELLOWSTONE

Lecz show nieraz kradnie mu jego filmowa córka, czyli zjawiskowa jak zawsze Kelly Reilly. Ta utalentowana i obdarzona świetnym ciałem aktorka – co dosadnie udowadnia jeden z odcinków serialu – dostaje zdecydowanie najlepsze, najbardziej mięsiste i zarazem najmocniej żądlące teksty w całej produkcji. Twórcy zadbali także o odpowiednie pole do popisu dla niej. Gdy gra się targaną duchami przeszłości, cyniczną alkoholiczkę, nie jest o to trudno, lecz Reilly wzbija się tu nieraz na wyżyny pięknego skurwysyństwa. Niekiedy czysto fizycznie da się odczuć jej ból połączony ze szczerością.
Podobne wpisy
Cichym – i to dosłownie – bohaterem Yellowstone i zarazem moim ulubieńcem jest tu przy tym znakomity Cole Hauser, którego pamiętać można było dotychczas głównie ze starcia z Vinem Dieselem w Pitch Black, gdzie oczywiście łysol spuścił mu srogi łomot. Jego serialowy Rip Wheeler z pewnością byłby dla Riddicka twardszym przeciwnikiem, gdyż potrafi zabijać nie tylko swoją strzelbą, ale także wzrokiem i pojedynczymi słowami. Tych nie rzuca na wiatr. I nigdy dwa razy nie musi powtarzać. Pozornie typowy pomagier szefa – mało mówi, dużo myśli, Rip jest tu takim misiaczkiem większym od faktycznego niedźwiedzia co jakiś czas pojawiającego na ekranie. Podskórnie nie sposób go nie lubić i jednocześnie ani myśli się go denerwować. Ta splątana nieoczywistą relacją dwójka świeci tu zdecydowanie najmocniej, niekiedy na przekór sobie. To dwa drzemiące wulkany emocji serwowanych w kompletnie odmiennym stylu. Nic dziwnego, że sceny z ich udziałem to prawdziwe perełki, w trakcie których zapomina się o wszelkich minusach tej produkcji.
Abstrahując od kilku wspomnianych już telenowelowych rozwiązań i mało przekonujących wątków, do takich największych bolączek Yellowstone zaliczyć można kilka rzeczy. Minimalizm nie zawsze dobrze koresponduje tutaj ze skalą wydarzeń. W oczy razi niekonsekwencja w dawkowaniu widowni pozornie dorosłego materiału. O tym, że jest to twór przeznaczony dla wszystkich tych, którzy mogą już legalnie pić, palić i kląć wydatnie przekonuje nas plansza z kategorią wiekową zamieszczona przed każdym odcinkiem. A jednak, gdy przychodzi do pokazywania nagości, autocenzura w postaci niezwykle rwanego montażu jest aż nadto ewidentna. To podkopuje wiarygodność i jest zwyczajnie śmieszne, gdyż pozostawia po sobie wrażenie takiej udawanej dojrzałości – trąci fałszem po prostu.
Podobnie kiksuje w paru miejscach ścieżka dźwiękowa. Do oryginalnej, mocno wyciszonej i spokojnej ilustracji Briana Tylera (tak, właśnie tego, który na co dzień słynie raczej z agresywnych, efektownych soundtracków!) nie można mieć większych zastrzeżeń, bo nawet jeśli nie jest specjalnie charakterystyczna, to nie przeszkadza i bije od niej swego rodzaju duma (na dwa serca). Tu i ówdzie jednakże twórcy postanowili sięgnąć po piosenki i utwory z innych źródeł. Nie zdziwcie się zatem, kiedy w jednym z pierwszych odcinków w tle zacznie wybrzmiewać nagle kompletnie niepasujący ani do sytuacji, ani do klimatu temat przewodni z… Łowcy jeleni. Nie zdziwcie się też tym, że jest tych odcinków tak boleśnie mało, za mało.
Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo jakby na złość chłodnym opiniom amerykańskich krytyków, publiczność Yellowstone dopisuje i wydłużony o dwa epizody kolejny sezon został już zapowiedziany. To dobrze, gdyż pierwszy posiada sporo mocarnych momentów i piękny finał, lecz wydaje się jedynie skromnym preludium do prawdziwej kowbojskiej soap opery. Nie ma się co oszukiwać – to nie jest niezwykle mądre, wiekopomne dzieło. Ale dobra rzecz. Tak zwyczajnie, po chłopsku, solidna. Ot, Dynastia dla dużych chłopców.