search
REKLAMA
Zestawienie

XAVIER DOLAN. Oceniamy wszystkie filmy na dwa głosy

REDAKCJA

16 lutego 2020

REKLAMA

Mama

Mommy (2014)

Przemysław Mudlaff: Jak ognia w stosunku do twórczości Dolana unikam pojawiających się właściwie przy każdym jego filmie stwierdzeń, że reżyser ten jest jakoby nadzieją kina. Jeśli jeszcze jestem w stanie zrozumieć takie slogany opisujące Dolana w kontekście jego dwóch pierwszych filmów, to zastanawiam się, jak u licha odbierać te hasła w przypadku piątego filmu artysty. Dodam, że artysty już niezwykle świadomego swoich błędów, zalet, wad, maniery, warsztatu. Oczywiście winę za takie postrzeganie Kanadyjczyka ponosi jego młody wiek oraz fakt, że twórczość Xaviera poza krajem urodzenia, Francją i USA była raczej dość mało znana. Niska rozpoznawalność kina Dolana zmieniła się za sprawą Mamy. Dla wielu krytyków i widzów było to pierwsze spotkanie z wciąż jeszcze młodym autorem, co zapewne spowodowało, że jawił im się jako wspomniana nadzieja kina. Tymczasem Mama nie odniosłaby przecież tak ogromnego sukcesu zarówno artystycznego, jak i komercyjnego, gdyby nie poprzednie doświadczenia reżysera. Jest tu bowiem wszystko, co było u Dolana najlepsze do tej pory: relacja matka – syn, niezwykła energia, rytmiczność obrazu i zsynchronizowanie go z muzyką, świetne aktorstwo, odważne kadrowanie, szczerość, naturalność, empatia, wrażliwość, kolory, smaki, zapachy. Wszystko to, a pewnie i jeszcze więcej Kanadyjczyk okrasił jeszcze ciekawszymi i głębszymi postaciami, w porównaniu do tych, które występowały w jego pracach do tej pory. Wpisanie całej tej wspaniałości w wyimaginowany świat, gdzie niesforne dzieci oddaje się do zakładów i zrzeka się opieki nad nimi, stawia odbiorcom niezwykle ważne pytania dotyczące rodzicielstwa, młodości czy miłości. Dolan za pomocą Mamy przestał być nadzieją kina, bo hasło to miało chyba określać jego aspiracje do dołączenia do kanonu mistrzów X muzy. On przy pomocy tego filmu się nim po prostu stał.

Jan Brzozowski: Opus magnum Xaviera Dolana – bez dwóch zdań najlepszy film w jego dotychczasowym dorobku. Fabularnie Mama znajduje się niesamowicie blisko debiutu twórcy Toma. Błyskawicznie rozpoznajemy ulubione motywy Kanadyjczyka: trudna relacja matki i syna, wyalienowany protagonista, próba socjalizacji z góry skazana na porażkę. Potrzeba było jednak aż (a może raczej tylko) czterech filmów, aby Xavier Dolan ulepił ze swoich ukochanych elementów arcydzieło zachwycające przede wszystkim pod względem formalnym. Niesamowicie odważnym posunięciem ze strony młodego reżysera było zastosowanie formatu 4:4, świetnie korespondujące z emocjonalną duchotą relacji matka – syn (warto zaznaczyć, że wcześniej kwadratowe kadrowanie Kanadyjczyk zastosował z wielkim powodzeniem, realizując klip do piosenki College Boy zespołu Indiochine – taka forma nie była więc dla niego zupełnym novum). Na osobne studium zasługują obłędne teledyskowe sekwencje – zwłaszcza dwie najsłynniejsze, w których ekran „rozszerza się”, sugerując w ten sposób emocjonalne uniesienia bohaterów (kruche momenty wolności, dające widzom nadzieję na upragniony happy end). Maestrii dopełnia niezwykła ścieżka dźwiękowa, wypełniona zapomnianymi szlagierami, wydobytymi przez Dolana z najgłębszych zakamarków muzycznego niebytu (Wonderwall Oasis, White Flag Dido, On ne change pas Céline Dion). Mama stanowi w filmografii Kanadyjczyka swego rodzaju punkt kulminacyjny – w 2014 roku Xavier stworzył coś absolutnie niesamowitego, stawiając sobie jednocześnie poprzeczkę na niebotycznej wysokości. Wysokości, której do tej pory, pomimo aż trzech prób, nie udało mu się przeskoczyć.

To tylko koniec świata

Juste la fin du monde (2016)

Jan Brzozowski: Mam do tego filmu szczególny sentyment – to tutaj po raz pierwszy zetknąłem się z kinem Xaviera Dolana. Wówczas To tylko koniec świata zrobiło na mnie naprawdę spore wrażenie. Wspaniałe muzyczne sekwencje (Dragostea din tei!), świetni aktorzy, intensywny, żywy montaż. Konfrontacja z pozostałą częścią dorobku Dolana wypada jednak dla To tylko koniec świata wyjątkowo niekorzystnie. Po obejrzeniu Wyśnionych miłości, Na zawsze Laurence oraz Mamy trudno nie kręcić nosem na przesadną, natrętną wręcz momentami teatralność (wynikającą, rzecz jasna, z tego, że film jest adaptacją sztuki Jeana-Luca Lagarce’a) oraz przestrzeloną, wyciągniętą jakby żywcem z tych słabszych momentów późnego Kieślowskiego symbolikę (miotający się po domu ptak). Film w ryzach trzymają, jak to zwykle u Dolana bywa, teledyskowe sekwencje oraz solidne kreacje aktorskie (zwłaszcza Gasparda Ulliela i Vincenta Cassela), choć przyznać trzeba z pokorą, że Nathalie Baye nigdy nie zastąpi Anne Dorval, a Marion Cotillard Suzanne Clément.

Przemysław Mudlaff: To tylko koniec świata jest adaptacją sztuki teatralnej pod tym samym tytułem, której autorem był francuski dramaturg Jean-Luc Lagarce, zmarły w 1995 roku z powodu chorób związanych z AIDS. Sztuka i film opowiadają o młodym mężczyźnie – Louisie, który po dwunastu latach nieobecności, wraca do domu, aby poinformować rodzinę, że umiera. Spotkanie po latach odbywa się w atmosferze gniewu i histerii. Nikt nie potrafi tu ze sobą rozmawiać – Louis (Gaspard Ulliel) jest z natury małomówny, starszy brat przywdział maskę agresywnego gbura (Vincent Cassel jest rewelacyjny), młodsza siostra (Léa Seydoux) to jarająca trawę buntowniczka, a matka przesadza z makijażem i ciągle wspomina lepsze czasy (Nathalie Baye nie do poznania). Najbliższa Louisowi jest więc paradoksalnie osoba spoza rodziny, czyli żona brata – Catherine (Marion Cotillard), która od mówienia woli słuchanie, a kontakt wzrokowy między nią a głównym bohaterem zdaje się mówić więcej niż tysiące wykrzyczanych przez pozostałą trójkę słów.

Kanadyjski reżyser nie byłby sobą, gdyby na ścieżce dźwiękowej jego filmu nie znalazły się znane muzyczne hity, które wciąż potrafi tu idealnie zsynchronizować z obrazem. Dolan wykorzystuje więc utwory pop i zestawia je z teledyskowym sposobem filmowania (np. wspomnienia). W rezultacie zdaje się mówić językiem pop o tak istotnych kwestiach, jak rodzina i śmierć, a kameralne spotkanie rodzinne przemienia w efektowne i dynamiczne widowisko, które nie pozwala złapać tchu.

To tylko koniec świata jest kolejnym wielkim dziełem Kanadyjczyka pod względem realizacyjnym. Ponadto aktorzy (tym razem ci zdecydowanie bardziej rozpoznawalni) poprowadzeni zostali przez reżysera wzorowo. Zdają się obijać o ściany niczym ptaki w klaustrofobicznej klatce. Nie widzę – a jest to częsty zarzut – żeby scenariuszowi tego filmu czegokolwiek brakowało, ponieważ zauważam w nim pewną zagadkę, jakby specjalnie pozostawiono tu puste pola. Najważniejsze jest tu chyba to, czego nie powiedziano albo powiedziano gdzieś poza kamerą czy między słowami. Ważne są też gesty i grymasy twarzy. Dolan skupia się na detalach, wymaga od widza dużej uwagi, aby finałowa (może i trochę kiczowata, ale taki jest Dolan) scena wybrzmiała jak najgłośniej. Uwielbiam ten film! Dziewiątka i serduszko.

The Death and Life of John F. Donovan (2018)

Przemysław Mudlaff: Powiedzmy to sobie otwarcie: The Death and Life of John F. Donovan nie jest tak złym filmem, jak się o nim pisze. Chociaż rzeczywiście jest najsłabszym do tej pory obrazem Xaviera Dolana, to surowość ocen większości krytyków jest niesprawiedliwa i doprawdy zastanawiająca. Pierwsze anglojęzyczne dokonanie Kanadyjczyka najlepiej określa wyraz: chaos. Tenże chaos obecny był już na poziomie pracy nad scenariuszem, następnie podczas kręcenia i jeszcze później na etapie postprodukcji. Nie zrodziła się jednak z niego – jak chce wielu – wyłącznie pretensjonalna klęska cudownego dziecka kina. Mimo że widoczny jest tu charakterystyczny styl Dolana, to reżyser rzeczywiście nie był w stanie przyćmić braku dramatycznej głębi opowiadanej historii. Wielkie nazwiska noszone przez pięknych aktorów nie pomogły i cało ze zderzenia z przekombinowanym scenariuszem wyszedł chyba tylko Kit Harrington (no i wycięta Jessica Chastain). Gdyby zresztą obejrzeć wyłącznie wątek dotyczący granej przez niego tytułowej postaci, to The Death and Life of John F. Donovan byłby całkiem niezłym tworem. Film zadaje ponadto interesujące pytania, świetnie wygląda i brzmi. Mimo swoich zalet jest jednak ostatecznie rysą na szkle filmografii Xaviera Dolana, a reżyser na szczęście zdaje sobie z tego sprawę.

Jan Brzozowski: Anglojęzyczny debiut Dolana to pierwsza w jego karierze poważna wpadka. Tym, co zadecydowało o klęsce The Death and Life of John F. Donovan, były, dość paradoksalnie, artystyczne ambicje. Kanadyjczyk chciał wkroczyć w nową fazę swojej twórczości z przytupem, realizując gigantycznych rozmiarów wielowątkową opowieść, która pozwoliłaby mu nawiązać współpracę z kilkoma gwiazdami światowego formatu. Miejsca Gasparda Ulliela, Vincenta Cassela, Marion Cotillard i Lei Seydoux (obsada To tylko koniec świata) zastąpili Kit Harrington, Jacob Trembley, Natalie Portman i Jessica Chastain. Film pękał więc w szwach od głośnych nazwisk, a scenariusz pękał w szwach od nagromadzenia wątków, które pozwoliłyby każdej z tych osób zagwarantować odpowiedni czas ekranowy. Ostatecznie niezbędne okazały się brutalne cięcia. Ograniczono fabułę do trzech równoległych wątków, eliminując w ten sposób całkowicie postać odgrywaną przez Chastain. Następnie film wielokrotnie przemontowywano i poprawiono, próbując uratować na etapie postprodukcji beznadziejną sytuację. W pewnym stopniu się udało – The Death and Life of John F. Donovan z pewnością nie jest dziełem spójnym i artystycznie zadowalającym, ale kilka fragmentów (rodzinne karaoke w łazience!) zrealizowanych jest na poziomie, do którego Dolan nas przyzwyczaił.

⑤ 

Matthias i Maxime

Matthias & Maxime (2019)

Jan Brzozowski: Po wstydliwej anglojęzycznej wpadce Dolan nie zaszył się w wieży z kości słoniowej i nie rozpaczał, ale rzucił w wir pracy, przygotowując niemalże z marszu kolejny film. Matthias i Maxime okazał się nie tylko powrotem do formy, ale również do korzeni. Kameralny dramat osnuty wokół dwójki młodych ludzi, mierzących się ze swoimi skomplikowanymi uczuciami. W jednej z głównych ról – sam Dolan, który od czasu Toma konsekwentnie unikał gry w reżyserowanych przez siebie filmach. Czuć w Matthiasie i Maximie tę samą energię, która towarzyszyła najwcześniejszym osiągnięciom Kanadyjczyk, tę samą pasję tworzenia. W budowie tej wyjątkowej atmosfery (świeżości, witalności) ma swój udział przede wszystkim znakomita obsada – tym razem złożona nie z wielkich nazwisk, lecz młodych, utalentowanych aktorów, którym Dolan pozwalał na planie sporo improwizować. Jeżeli ryzykował, to zwróciło mu się to ryzyko z nawiązką. Powstał film szczery, energiczny, a także niesłychanie zabawny (fantastyczne dialogi!) – zdecydowanie najzabawniejszy w dotychczasowym dorobku kanadyjskiego twórcy.

Przemysław Mudlaff: Wypada mi się tylko zgodzić się z moim serdecznym przedmówcą, bo Matthias i Maxime to również dla mnie urzekające naturalnością i ciepłem kino nawiązujące do Dolanowskich początków. Kanadyjczyk szybko zapomniał o swojej wpadce sprzed dwóch lat i pierwszy raz ewidentnie postanowił widza rozbawić. Robi to zresztą z niebywałą lekkością i talentem do rozpisywania dialogów. Mimo ewidentnie komediowych aspiracji Dolan sprawnie analizuje postawy i zachowania milenialsów. W Matthiasie i Maximie Kanadyjczyk znów mówi o miłości, młodości i przyjaźni. Czuć tu jednak chęć rozliczenia się z ostatnią dekadą twórczości, a także swoiste przypomnienie tego, co było i jest u Dolana najlepsze. Jak miło się ogląda, gdy znów z ekranu bije ta młodzieńcza energia i szczere piękno, którego tak wielu brakowało od czasów Mamy. Niech żyje Dolan!

Matthias i Maxime w kinach od 21 lutego.

REDAKCJA

REDAKCJA

film.org.pl - strona dla pasjonatów kina tworzona z miłości do filmu. Recenzje, artykuły, zestawienia, rankingi, felietony, biografie, newsy. Kino klasy Z, lata osiemdziesiąte, VHS, efekty specjalne, klasyki i seriale.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA