WYZWANIE. Amerykanin w Kyoto
Japonia była krajem bardzo długo zamkniętym dla obcokrajowców. Dopiero tragicznie zakończona dla tego narodu druga wojna światowa zmieniła ten stan rzeczy, pozwalając tamtejszej kulturze powoli wyjść poza swoje restrykcyjne granice. Prawdziwy boom na Kraj Kwitnącej Wiśni nastąpił jednakże dopiero w późnych latach 60. za sprawą japońskiej przygody Jamesa Bonda w Żyje się tylko dwa razy i docierających na Zachód dzieł Akiry Kurosawy. W kolejnych dwóch dekadach amerykańscy reżyserzy zaczęli regularnie odwiedzać Orient, zafascynowani przede wszystkim wschodnimi sztukami walki, które usilnie chcieli zaimportować do swoich filmów sensacyjnych, co nie raz było prawdziwym wyzwaniem samym w sobie.
Dla Scotta Glenna podobnym sprawdzianem była z pewnością pierwsza główna rola, którą otrzymał u Johna Frankenheimera – już wtedy uznanego twórcy trzymającego w napięciu kina oraz przyszłego reżysera opartego na japońskiej filozofii, bombastycznego Ronina. W Wyzwaniu z 1982 roku (nie mylić z młodszym o pięć lat filmem Clinta Eastwooda o tym samym polskim tłumaczeniu) Frankenheimer nakreślił jako tako portret podrzędnego boksera, który przypadkiem łapie się na fuchę przemycenia do Nipponu wartościowego samurajskiego miecza. Ponieważ jest tylko mało rozgarniętym i nieznającym wschodniej kultury jankesem z pustym portfelem, szybko kończy w obcym kraju jako ofiara zmyślnego fortelu. A potem, z narażeniem własnego życia, staje pośrodku ciągnącego się od lat konfliktu pomiędzy dwoma braćmi, z których tym lepszym okazuje się przywiązany mocno do tradycji Toshirô Mifune (będący z kolei w owej chwili u schyłku kariery).
Obaj panowie świetnie zdołali się uzupełnić w typowej dla kina sztuk walki relacji starego, opanowanego mistrza i buzującego energią młokosa ucznia. Relacją typową, ale nie pustą, a w dodatku całkiem nieźle rozwiniętą i wychodzącą odrobinę poza schemat, w owym czasie jeszcze niebędący codziennością. Bo o ile całe Wyzwanie w schematy i klisze wpada dość łatwo (oferując widzowi na przykład słaby, nieprzekonujący romans na boku – zmarnowany także wizualnie), o tyle potrafi je też w zaskakujący sposób przełamać i uczynić wiarygodnymi. Najlepszym tego przykładem jest tu trening protagonisty – nieprzybierający formy montażu w takt chwytliwej melodii ani też nieprzynoszący wymiernych korzyści. Nasz heros poddaje się momentami naprawdę morderczej szkole (słynne, używane w licznych materiałach promocyjnych zakopanie w ziemi aż po głowę), co jednakże nie równa się temu, że od razu zyskuje całą wiedzę i umiejętności wojownika ninja lub też ogarnia bez problemu filozofię życiową samuraja. Nic z tego – on co najwyżej dopiero zaczyna rozumieć pobudki osób wokół.
Być może dlatego sceny pojedynków są naprawdę udane (warto nadmienić, że choreografem był tutaj… Steven Seagal na chwilę przed rozkręceniem własnej kariery), a sam finał, w którym bohater Glenna nadrabia brak wszelkich kwalifikacji żywiołową, chaotyczną i zupełnie nieprzewidywalną dla przeciwnika walką o własne przetrwanie, jest znakomity. Szkoda tylko, że reszta materiału już tak nie przekonuje. Połączenie japońskiej stoickości z amerykańską przaśnością to stracony potencjał, który niby wydaje się dobrze odzwierciedlać sam pomysł na przygody jankesa w Japonii (gdzie, zgodnie z ówczesną modą, w całości powstały zdjęcia), ale przede wszystkim skutkuje mało angażującym starciem tradycji z nowoczesnością – w rzeczonym finale absurdalnym w swoich założeniach, a w kilku innych momentach wręcz zahaczającym o kicz (odpychająca scena uczty á la Indiana Jones).
Podobne wpisy
Zresztą poza kilkoma sekwencjami akcji niewiele się tu tak naprawdę dzieje, a zawiązanie prostej, zdawałoby się, intrygi nie wydaje się specjalnie rozwinięte w jakimś konkretnym kierunku, co odbija się na dramaturgii. Obaj gwiazdorzy byli tym faktem mocno zawiedzeni już na planie, gdy okazało się, że film nie będzie równy temu, co wcześniej przeczytali na kartach scenariusza. Oryginalny skrypt został niestety w trakcie produkcji mocno pocięty, a wszelka refleksja wręcz porzucona na rzecz większej atrakcyjności. Tym samym Wyzwanie dołączyło do grona pozycji, w których czuć ambicje i nierzadko duże zaangażowanie, ale które w ostatecznym rozrachunku rozczarowują – zwłaszcza po latach.
Nie pomogła nasiąknięta klimatem, odpowiednio egzotyczna i rozbuchana, a przy tym niepozbawiona dostojności muzyka weterana Jerry’ego Goldsmitha, który po raz trzeci (i, jak się okazało, ostatni) zilustrował film Frankenheimera (wcześniej spotkali się, kręcąc Twarze na sprzedaż i Siedem dni w maju). Na nic zdało się uchwycenie Japonii oczami operatora Kôzô Okazakiego, któremu zdecydowanie lepiej wyszła wcześniejsza współpraca z Sydneyem Pollackiem (Yakuza) i późniejsza z Ridleyem Scottem (Czarny deszcz). Różnicy nie robi też śliczna Donna Kei Benz w roli Akiko – pochodząca z Hawajów aktorka jest właściwie zbędna fabule i nawet we wspomnianych scenach miłosnych wydaje się zagubiona. Ot, kolejna obok Clyde’a Kusatsu sympatyczna i jakby znajoma twarz azjatycka, którą gdzieś już widzieliśmy, ale sami nie wiemy gdzie dokładnie. Nie zrobiła ona zresztą większej kariery w Hollywood i do końca dekady zniknęła z ekranów.
Najbardziej w tym wszystkim zawodzi jednak reżyseria. Po kimś takim jak John Frankenheimer można było spodziewać się znacznie więcej i lepiej. Choć twórca ten miał swoje spektakularne upadki, to jednak generalnie – szczególnie wtedy – słynął z angażującego, zapierającego dech i trzymającego na krawędzi fotela kina sensacyjnego. Kina, którego tutaj próżno niestety szukać w równie skondensowanej formie, jak chociażby w sequelu Francuskiego łącznika. Trudno orzec, czy to wina miałkiego budżetu, niemożności dogadania się reżysera z producentami, czy też jego zagubienia na obcej ziemi, wzorem filmowego bohatera. Faktem jednak, iż była to sroga porażka finansowa i początek kiepskiej dekady, po której… było jeszcze gorzej. Choć to już materiał na inną historię…
Lecz pomimo tych wszystkich gorzkich słów da się na Wyzwanie aka Wyzwanie na śmierć (jak zatytułowano film w Argentynie) aka Śmiertelne wyzwanie (Grecja) aka Ostateczne wyzwanie (Włochy) aka Wielkie wyzwanie (Portugalia) spojrzeć przychylnym okiem. Wbrew pozorom jest tu sporo dobra, które bez problemu da się wyłowić z morza przeciętności lub elementów zwyczajnie już nadwerężonych czasem. Na swój sposób jest to idealny fałhaesowy hit, który całkiem zgrabnie nadrabia zniszczone ambicje solidną, nawet jeśli odrobinę beznamiętną rozrywką. O tym rodowodzie przekonują jeszcze inne zagraniczne wariacje nazewnictwa: francuskie Na równych warunkach, niemieckie Jeśli chce iść do piekła, pozwól mu odejść (!) czy w końcu telewizyjne (i ocenzurowane) Sword of the Ninja. Trafnie sugerują one taki trochę film bez pana. Ale nie bez wartości.