WYGASŁY BLASK MIECZA. 10 zapomnianych filmów samurajskich

Szlachetny odznacza się godnością, lecz nie dumą.
Prostak bywa dumny, choć brak mu godności. (Konfucjusz)
7. Honor samuraja (1969), reż. Hideo Gosha
jap. Goyôkin / amer. Steel Edge of Revenge
Hideo Gosha, który zachwycił już swoim debiutanckim easternem pt. Trzech wyjętych spod prawa samurajów (1964), pod koniec dekady stworzył dzieło, obok którego trudno przejść obojętnie. Honor samuraja może być dzisiaj postrzegane jako początek końca gatunku, tak jak Dzika banda (1969) Sama Peckinpaha zwiastowała kres westernu. I podobnie jak Siedmiu samurajów (1954) i Straż przyboczna (1961) doczekało się westernowego remake’u zatytułowanego Mistrz rewolweru (1975) w reżyserii Toma Laughlina. Ale co najbardziej istotne, ten film ani trochę się nie zestarzał i wciąż wywołuje kolosalne wrażenie. Zagadkowy prolog zalewa ekran falą niepokoju, ale prawdziwym wizualnym majstersztykiem jest scena kulminacyjna. Przepis na takie cudo jest prosty – dużo śniegu, wzburzone morskie fale, mroki nocy i szalejący ogień. Soundtrack też bardzo pomaga, w muzyce Masaru Satô jest nostalgia, dramat i horror, co w połączeniu z odgłosami kruków wprowadza iście upiorną atmosferę.
Podobne wpisy
Film ma jednak o wiele więcej do zaoferowania niż strona wizualna i dźwiękowa. Polski tytuł trafnie opisuje treść filmu. Mamy wszakże dwóch bohaterów, którzy inaczej rozumieją pojęcie honoru. Magobei Wakizaka uważa, że samurajski honor wiąże się z odrzuceniem egoizmu i obroną słabszych, ale szambelan Rokugo Tatewaki jest innego zdania – lojalność wobec swojego klanu to podstawa i jeśli coś mu zagraża, trzeba to wyeliminować wszelkimi środkami. Dochodzi więc do masakry wioski rybackiej – celem jest wyładowany złotem statek. By zagarnąć cenny ładunek, przedstawiciele klanu Sabai mordują świadków, czyli bezbronnych rybaków i zagarniają łup. Magobei staje się mimo woli wspólnikiem w zbrodni. Dręczony poczuciem winy opuszcza rodzinę (zły szambelan to jego szwagier), ale po trzech latach przeszłość wraca. Tatewaki ponownie planuje przejąć ładunek złota kosztem wieśniaków – tym razem jednak Magobei nie zamierza stać bezczynnie. Próbuje zmyć krew na rękach, zapobiegając kolejnej zbrodni.
W latach sześćdziesiątych Hideo Gosha trzymał w zasadzie równy poziom, ale Honor samuraja jest dla mnie dziełem niezwykłym. Fabuła, myśl przewodnia, klimat, aktorstwo – to wszystko współtworzy dość szczególny obraz wygasłej epoki. Na pierwszym planie Tatsuya Nakadai, postać zasłużona dla gatunku. Zagrał pamiętne role w Harakiri (1962) i Mieczu przeznaczenia (1966). U Hideo Goshy wystąpił także w Hitokiri (1969), ale Honor samuraja wyróżnia się tym, że mamy w nim aż cztery świetne kreacje aktorskie. Dzięki takim wykonawcom jak Tatsuya Nakadai i Tetsurô Tanba pojedynek między postaciami jest interesujący. Obaj potrafią grać powściągliwie, ale w taki sposób, by czytelne stało się cierpienie postaci ukryte głęboko w sercu. Gdyby jednego z tych bohaterów zagrał Toshirô Mifune, z pewnością zdominowałby film, a tak mamy dwie równorzędne figury. Bardzo dobra jest również rola kobieca – Ruriko Asaoka jako wybranka bogów, kobieta okrutnie doświadczona przez los, niepotrafiąca utrzymać w ryzach swoich emocji. Kilka scen ukradł dla siebie Kinnosuke Nakamura. Zagrał tajemniczego ronina, którego motywy nie są do końca jasne, tzn. nie ma pewności, czy zapach złota, czy sprawiedliwości bardziej go pociąga. Za granicą kojarzy się tego aktora jako spiritus movens omawianego wyżej Okrutnego kodeksu bushido. W Japonii jest znany m.in. z roli Musashiego Miyamoto w sześciu filmach Tomu Uchidy (starego wygi pracującego w branży od lat dwudziestych).
Treść Stalowej krawędzi zemsty (jak film ochrzczono w USA) jest w duchu konfucjańskim. To Konfucjusz nauczał, że brakiem odwagi jest wiedzieć, co prawe, i tego nie czynić, a najpoważniejszym błędem jest popełnić błąd i nie naprawić go. Te słowa pasują do postawy bohatera odgrywanego przez Tatsuyę Nakadai. Zdaje sobie sprawę, że postąpił źle, ale los daje mu szansę, by się zrehabilitował – by odzyskał honor i stał się człowiekiem zasługującym na miano samuraja. Swoim filmem Hideo Gosha próbował odpowiedzieć na pytanie, dlaczego samuraj to gatunek skazany na wyginięcie. Gdy lojalność i honor, dwie najważniejsze wartości, powodują rozłam zamiast jednoczyć, to zmierzch jest bliski. Bo te atrybuty powinny być nierozerwalne, tak jak wspaniały miecz wykuty w prowincji Echizen. Jeśli miecz się rozpada, samuraj ginie, jeśli kodeks honorowy przestaje mieć znaczenie, wszystko się kończy – kwiaty wiśni więdną i nad krajem zachodzi słońce. Finałowy „taniec demonów” to symboliczny pogrzeb kasty samurajów. Mimo iż film ma charakter efektownego widowiska przygodowego, zawiera też sporo interesujących obserwacji i przemyśleń. Dla mnie numer jeden niniejszego zestawienia.
8. Szpieg szoguna (1969), reż. Shigehiro Ozawa
jap. Shokin kasegi / amer. Killer’s Mission / ang. Bounty Hunter
Jak większość filmów samurajskich bazą scenariusza tego utworu były źródła historyczne, ale w tym przypadku nie ma to wielkiego znaczenia. Nie ma sensu dociekać, ile w tej historii prawdy, gdyż szybko staje się jasne, że mamy do czynienia z produkcją czysto rozrywkową. Film można odbierać jako odpowiedź na Bonda w Japonii, czyli Żyje się tylko dwa razy (1967). Shikoro Ichibei jest potężnym i niezgrabnym facetem, który wcale nie wygląda ani na szpiega, ani na mistrza miecza. Ale James Bond mógłby się od niego wiele nauczyć, nie tylko w sztuce walki, ale także w obchodzeniu się z kobietami (bywa szorstki, ale czasem opada z niego maska twardziela). Podobnie jak jego zachodni rywal, Ichibei otrzymuje do dyspozycji pomysłowe gadżety (wspomnę choćby o tym, że jego laska to nie tylko pochwa miecza, ale i luneta). Nie jest on jedynym szpiegiem w tym filmie – siły łączy z kobietą, która używa śmiercionośnego grzebienia wypełnionego jadem żmii.
W 1973 roku film pokazywany był w polskich kinach, a plakat do niego wykonał Wiktor Górka, współtwórca polskiej szkoły plakatu filmowego. Natomiast rok później reżyser Shigehiro Ozawa nakręcił swoje koronne dzieło – film karate Uliczny wojownik z Sonnym Chibą. Szpieg szoguna także posiada cechy dzieła kultowego. Jest pomysłowy i uroczo kiczowaty, akcja jest wartka i nieprawdopodobna w równym stopniu, co filmy o Bondzie, a główny bohater wyróżnia się na tle całej reszty. Parę słów o fabule: w erze Hōreki (w połowie osiemnastego stulecia) do brzegów Japonii przybywa okręt holenderski; gdy europejski ambasador nie dochodzi do porozumienia z szogunem zawiązuje sojusz z klanem Satsuma pragnącym obalenia rządów rodziny Tokugawa…
Aktor Tomisaburô Wakayama (seria Samotny wilk i szczenię) świetnie sprawdził się w roli superagenta, zabawnie też sparodiował swojego brata Shintarô Katsu (seria Zatôichi) w scenie, w której udawał ślepego masażystę. Wakayama nie jest tu jednak samotnym wilkiem, bo Yumiko Nogawa (agentka Kagero) i Chiezo Kataoka (ambasador klanu Satsuma) też tworzą bardzo interesujące kreacje, ustępując protagoniście tylko w sztuce walki. Kataoka był wówczas weteranem kina japońskiego, coraz bardziej popadającym w rutynę. Ikoną samurajskich dramatów został już w latach dwudziestych, a karierę zakończył z ponad trzystoma rolami na koncie (w bazie IMDb wpisana jest tylko połowa jego osiągnięć). Dobrą robotę przy Szpiegu szoguna wykonał kompozytor Yagi Masao, tworząc muzykę w europejskim stylu, co upodobniło film do eurowesternu. Omawiany obraz jest znany również (na rynku DVD) jako Bounty Hunter 1: Killer’s Mission i jest początkiem serii, w skład której wchodzą także filmy o podtytułach: Fort of Death (1969, reż. Eiichi Kudô) i Eight Men to Kill (1972, reż. Shigehiro Ozawa), a także dwunastoodcinkowy serial telewizyjny Bounty Hunter (1975), w którym podobieństwa do spaghetti westernów stają się jeszcze wyraźniejsze.