WRÓG PUBLICZNY. Raz, dwa, trzy – wielki brat patrzy!
Kino akcji to prosty gatunek. Ot, gonią i klepią lub ścigają się (najczęściej autami) oraz strzelają do siebie, a w wolnych chwilach przerzucają ciętymi (bądź suchymi) ripostami i zdobywają kobiety (z reguły piękne i/lub seksowne). Ale nawet w takim kinie musi czasem znaleźć ujście gorzka rzeczywistość – nieważne, jak bardzo stojąca w opozycji do reguł gry. Niekiedy skutkuje to pokracznymi eksperymentami, najczęściej skąpanymi dodatkowo w futurystycznej otoczce. Ale bywa też i tak, że za pozornie banalnym założeniem kryje się zaskakująco wartościowy komentarz, który wychodzi daleko poza ramy konwencji i czystą rozrywkę.
Podobne wpisy
Tak właśnie było z filmem Tony’ego Scotta. Filmem mającym już na karku ponad dwadzieścia lat, zatem powstałym jeszcze w erze raczkującej, a przez to fascynującej cyfryzacji, kiedy to Internet był wciąż ciekawostką dla nielicznych, ale już wpisującym się w chętnie uskuteczniany przez kino lęk przed końcem milenium i generalny, rosnący nieprzerwanie od publikacji Roku 1984 strach związany z inwigilacją jednostki. Ba, dzieło to stanowiło niemalże atrakcyjnie spreparowany zapis ponurej teraźniejszości. Z pozoru kolejna pozycja na długiej liście komputerowych dreszczowców. Raport Pelikana, Hakerzy, W sieci, System, Johnny Mnemonic, Dziwne dni, Zabójcy, a nawet rodzimy Wirus (nie mylić z powstałym w tej samej dekadzie horrorem SF z Joanną Pacułą) – wszystkie one także mierzyły się z technologią zmieniającą świat za oknem. W większości czyniły to jednak mimochodem, z hakowania robiąc klawą zabawę dla nastolatków bądź traktując komputer jako po prostu kolejny rodzaj broni w rękach bohaterów, nie zawsze pozytywnych.
Wróg publiczny znacząco wyróżnia się na tym tle. Nie tylko powagą, bo ta jest w kinie akcji zawsze rzeczą względną – tu zresztą napięcie niejako rozładowuje już sama obecność sympatycznego Willa Smitha w roli głównego bohatera, na którego nagle zaczyna polować agencja rządowa (paradoks, biorąc pod uwagę, że ledwie rok wcześniej on sam pracował dla tajnej komórki tego typu). Przede wszystkim jednak stopniem fabularnego zaangażowania w temat oraz powiązaniami, które plasują go nieprzyjemnie wręcz blisko thrillera z pogranicza szpiegostwa i polityki. A to zobowiązuje.
Skrypt Davida Marconiego – odpowiedzialnego w kolejnym wieku za również obracającą się w podobnych klimatach Szklaną pułapkę 4 – bardzo zgrabnie wykorzystuje wątki rządowych spisków, które w amerykańskim kinie zrobiły się modne parę dekad wcześniej, i łączy je z technologicznymi nowinkami, których w 1998 roku społeczeństwo jeszcze nie było w pełni świadome. Za „tych złych” robią tu ludzie z amerykańskiej wewnętrznej agencji wywiadowczej – NSA – którzy mając praktycznie nieograniczone zaplecze techniczne, starają się zataić zbrodnię jednego z polityków. Jest więc obowiązkowy zapis wideo, na którym każdy chce położyć łapę, jest wyścig z czasem i stający się ofiarą przypadku Big Will, który bezradnie obserwuje, jak lawinowo padają kolejne bastiony cywilnej intymności. Czyli to wszystko, co po krwawym wejściu w XXI wiek za pomocą 9/11, regularnie zaczęło nawiedzać kina w różnych formach. Wtedy jednak, na rok przed zmieniającym oblicze X muzy Matriksem, robiło to nie tylko wrażenie, ale też przyczyniło się do zadawania kłopotliwych pytań o najbliższą przyszłość.