WOJNA, ZDRADA I ŚWIĘTY GRAAL. Najciekawsze filmy w świecie LEGEND ARTURIAŃSKICH
Excalibur
Król Artur w wersji high fantasy i prawdopodobnie najwierniejsza duchowi średniowiecznych legend adaptacja uniwersum. Film Johna Boormana to epicka narracja przekrojowo ukazująca historię władcy Camelotu – od upadku jego ojca, Uthera Pendragona, przez wydobycie tytułowego miecza z kamienia i odkrycie swojej prawdziwej tożsamości oraz powołania, przez występną miłość Lancelota i Ginewry, poszukiwania Graala, aż po ostateczną konfrontację ze złowrogą Morganą le Fay i Mordredem i ostatni rejs Artura ku Avalonowi. Excalibur bezpretensjonalnie traktuje legendarne motywy, tkając z nich romantyczną, ale i mroczną opowieść. Całość zdaje się też przesiąknięta specyficznym brytyjskim duchem (widocznym zwłaszcza w nieco sarkastycznej i ponurej postaci Merlina) i tworzy rozbuchany wizualnie i narracyjnie epos rycerski na ekranie. Choć niektóre elementy filmu zestarzały się brzydko (taka np. nieszczęsna wizja Percewala woła o pomstę do nieba), to estetyczna strona filmu broni się do dziś. Całość zaś pozostaje wciąż jednym z najciekawszych obrazów rozgrywających się w świecie legend arturiańskich.
Lancelot z Jeziora
Tak jak Excalibur jest prawdopodobnie najbardziej klasycznym pod względem stosunku do materiału źródłowego filmem z nurtu arturiańskiego, tak dzieło Roberta Bressona z 1974 roku może zostać spokojnie uznane za najradykalniejszą rewizję romantycznego etosu Okrągłego Stołu. Francuski mistrz kinowego minimalizmu, biorąc na warsztat postać najsłynniejszego rycerza króla Artura, odrzucił nie tylko wszelką baśniowość, ale i idealistyczny wymiar zawartych w legendach arturiańskich motywów honoru, lojalności i dziejowej misji. Lancelot z Jeziora to – na wzór wcześniejszego Procesu Joanny d’Arc – psychologiczna wiwisekcja relacji Lancelota z Ginewrą, Arturem i pozostałymi towarzyszami z Camelotu. Realistyczna, surowa wizja Bressona ma wydźwięk mocno pesymistyczny – bohaterowie są głęboko rozczarowani rzeczywistością, przytłoczeni przez uczucia i dworską strukturę, a w ostatecznym rozrachunku ich los okazuje się pozbawiony większego sensu. W tym zimnym świecie bressonowskiego braku idei (oraz ekspresji) Lancelot i Ginewra zdają się rozpaczliwie poszukiwać choćby najlichszego sensu i punktu oparcia, ostatecznie jednak ulegają pod naporem bezdusznej rzeczywistości. Choć nie jest to najlepsze dokonanie Roberta Bressona, to fanom jego twórczości i widzów doceniających tego rodzaju eksperymenty na klasycznych opowieściach powinno ono dać dużo dobrego.
Mgły Avalonu
Wśród prób nieortodoksyjnego spojrzenia na legendy arturiańskie i ich reinterpretacji warto też pamiętać o ekranizacji popularnej powieści Marion Zimmer Bradley. Miniserial stacji TNT z 2001 roku opowiada dzieje znane szeroko jako saga skupiona wokół Artura z perspektywy obecnych oryginalnie na drugim planie kobiet – przede wszystkim Morgaine (znanej najczęściej jako Morgana le Fey), pogańskiej kapłanki i przyrodniej siostry króla. Oprócz istotnej zmiany optyki na żeńską Mgły Avalonu oferują interesujące spojrzenie na kwestię kulturowej tożsamości bohaterów i wczesnośredniowiecznej Brytanii, swoiście rozdartej pomiędzy rdzennymi tradycjami pogańskimi uosabianymi przez boginię a napływowym chrześcijaństwem, stopniowo wypierającym pogańską mistykę. Przy tym wszystkim serialowi wciąż bliżej do fantasy niż historycznej rekonstrukcji, a na pierwszy plan wysuwa się walor obyczajowy opowieści. Tak jak Rycerze Okrągłego Stołu Thorpe’a byli dzieckiem swojej epoki, tak Mgły Avalonu są nieodrodnym owocem stylistyki telewizyjnej końca lat 90. i początków XX wieku, przez co z dzisiejszej perspektywy mogą niekiedy razić. Choć jednak miniseria cierpi z powodu dość przeciętnego scenariusza, a całość momentami wydaje się mocno naiwna i przesadnie melodramatyczna, to jednak ciekawy pomysł znalazł w serialowej formule całkiem udaną realizację dzięki klimatycznym zdjęciom oraz muzyce, które skutecznie generują klimat właściwy dla historii. Pomimo słabości o Mgłach Avalonu warto pamiętać, chociażby ze względu na interesujący na kilku płaszczyznach koncept, któremu warto poświęcić chwilę uwagi.
Król Artur: Legenda miecza
Gdy zdawać się mogło, że ze świata legend arturiańskich wydobyto już, co się dało, i opowiedziano je już na wszystkie możliwe sposoby, na scenę wkroczył Guy Ritchie, proponując coś w rodzaju złotego środka między konwencjonalnym ujęciem epickiego fantasy i nowoczesnym ożywieniem postaci Artura i jego przygód. Legenda miecza to film utrzymany w rozpoznawalnej, łotrzykowsko zadziornej estetyce filmów twórcy Przekrętu, przedstawiający początkowy wycinek historii życia władcy Camelotu w iście blockbusterowej konwencji. Szorstkie dialogi, brytyjski sarkazm wyraźnie wywodzący się ze współczesnego brytyjskiego kontekstu społecznego i dynamiczna narracja z gwałtownym montażem, w połączeniu z solidnym rozmachem i pozbawionym żenady odwołaniem do fantasy czynią z Legendy miecza świetną kinową rozrywkę i naprawdę ciekawe podejście do klasycznej opowieści. Choć film wraz z rozwojem fabuły traci impet, a początkowe zaintrygowanie znika gdzieś w połowie wraz z opatrzeniem się stosowanych przez Ritchiego sztuczek i topornością scen akcji, wydaje się, że film ten nie zasłużył na rynkową klęskę, jaka go spotkała. Konwencja proponowana przez twórców okazała się zarówno atrakcyjna filmowo, jak i zdolna do wydobycia czegoś nowego ze świata legend, stanowiąc wyjątkową próbę rekonstrukcji przywołanego w tytule świata przygodowych podań. Szkoda tego tym bardziej, że klapa finansowa zniweczyła plany na zbudowanie uniwersum, na które składałyby się kolejne filmy skoncentrowane na postaciach pominiętych w Królu… Dużo bym dał, by zobaczyć kontynuacje filmu Ritchiego wprowadzające postacie Merlina, Lancelota czy Morgany (i pisze to człowiek, który z dużym sceptycyzmem podchodzi do współcześnie panującej mody na tworzenie usieciowionych kinowych uniwersów).