THE KILLING. Kiedy remake wcale nie jest gorszy od oryginału
Serial, mimo świetnych recenzji, a także uznania branży (nominacje do ważnych nagród, głównie dla aktorów), nie cieszył się bardzo wysoką popularnością. Po szóstym odcinku pierwszego sezonu oglądalność dość wyraźnie spadła, po czym utrzymywała się na stałym, ale średnim poziomie. Część widzów narzekała, że śledztwo zostało za bardzo rozciągnięte – kiedy już wydawało się, że wszystko jest jasne, okazywało się, że niekoniecznie. Mnie twórcy jednak zainteresowali na tyle, że tę kwestię odbieram jako zaletę. Długie i skomplikowane dochodzenie w sprawie zabójstwa Rosie zawładnęło mną bez reszty i choć moja cierpliwość wielokrotnie wystawiana była na ciężką próbę, nigdy nie odczułem znużenia czy sfrustrowania (choć gdybym musiał czekać tygodniami na kolejne odcinki, może byłbym innego zdania).
Wiem, że nie byłem w tej opinii odosobniony. Kiedy po dwóch sezonach zdecydowano o anulowaniu The Killing, fani zebrali się i wyprosili kontynuowanie produkcji. Kolejna odsłona spotkała się z mieszanym przyjęciem – była jeszcze bardziej ponura i trudna w odbiorze. Główni bohaterowie bardzo się zmienili, ich drogi w pewnej mierze rozeszły się, a do nowego śledztwa doszła bolesna sprawa z przeszłości Linden. Ci, którzy byli rozczarowani tym, w jaką stronę twórcy poszli w drugim sezonie, tą odsłoną byli zazwyczaj zachwyceni. Najwięksi fani z kolei nie mogli przyzwyczaić się do zmiany tonu serialu. Mimo znakomitych, mocnych ostatnich odcinków, powodujących tak zwany opad szczęki (miłośnicy talentu Petera Sarsgaarda po prostu muszą obejrzeć ten serial – jego rola powala), po raz kolejny zdecydowano o anulowaniu produkcji. Po raz kolejny też do tego nie doszło.
Podobne wpisy
Krótki, bo zaledwie sześcioodcinkowy czwarty sezon tym razem ukazał się na Netflixie. To miała być klamra, godne pożegnanie, domykające otwarte zakończenie z finału “trójki”. Jest nowa sprawa (tym razem z udziałem nieco zapomnianej Joan Allen), całkiem ciekawa i zgrabnie poprowadzona, ale to nie śledztwo jest tu najważniejsze. Najbardziej interesujący jest wątek psychologiczny – to, jak para detektywów reaguje na to, co stało się wcześniej, w związku z poprzednim dochodzeniem. Nie rozumiem, dlaczego ani Enos, ani partnerujący jej Joel Kinnaman nie zostali za swe role wyróżnieni choćby nominacjami do Emmy czy Złotych Globów, bo to, jak oddali postępującą paranoję, wyrzuty sumienia oraz nieufność wobec siebie, zasługuje na najwyższe uznanie.
Choć są tacy, którzy uważają, że The Killing zakończył się w sposób zbyt naciągany, wręcz tandetny, ja nie jestem w tej grupie. Owszem, ten serial miał słabsze punkty i prawdopodobnie należy też do nich zakończenie. Co jednak ważne, ono absolutnie nie razi. Linden i Holder dostali szansę na inne, mniej skomplikowane życie, ale nie można powiedzieć, aby te postaci spłycono, zafundowano im emocjonalny lifting, i tak dalej. To rzeczywiście byłoby straszne. Ich osobowości, a także nietypowa relacja, jaką mają między sobą, są przecież swoistą osią serialu. W pierwszym sezonie, kiedy dochodzenie nabierało tempa, jeden z odcinków został niemal w całości poświęcony tym dwóm postaciom, bez zagłębiania się w wątki śledztwa – niesamowicie odważna decyzja, ale potrzebna, pokazująca, że życie prywatne detektywów będzie miało ogromny wpływ na rozwiązanie sprawy. Jeśli jakiś widz pomyślał, że takie zejście z fabułą na boczny tor było bez sensu, The Killing raczej nie był dla niego.
Seriali rozgrywających się w środowisku policjantów mamy sporo – zdarzają się wśród nich nawet wybitne, ale mało który w swojej narracji i klimacie przypomina długi film kryminalny lub książkę. The Killing to właśnie taki przypadek. W tę produkcję można wsiąknąć, tak jak wilgoć wsiąka w ubrania i włosy jej bohaterów.
korekta: Kornelia Farynowska