REKLAMA
Ranking
SZYBKA PIĄTKA #40. Filmy, które chcielibyśmy obejrzeć w kinie
REKLAMA
Mikołaj Lewalski
Podobne wpisy
- Czas apokalipsy (wersja redux z 2001 roku) – wiele bym dał, żeby móc wymazać ten film z pamięci i przeżyć go jeszcze raz. Do dziś pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie pierwszy seans ponad 7 lat temu. Widziałem wiele tytułów poruszających tematykę wojny i żaden nie przedstawił jej obłędu tak bezbłędnie jak dzieło Francisa Forda Coppoli. Nieśpieszne tempo, hipnotyzujące obrazy, senna narracja Martina Sheena i psychodeliczna muzyka – oglądając Czas apokalipsy miałem wrażenie, że znajduję się w narkotycznym transie. Przeżycie tego w kinie, najlepiej na pustej sali, byłoby niezapomnianym doznaniem.
- Gwiezdne wojny (oryginalna trylogia) – oczywista pozycja na tej liście. Byłem w kinie na prequelach (Zemsta Sithów była przełomowym momentem w moim życiu i początkiem miłości do Star Wars), byłem też na dwóch nowych produkcjach, ale żałuję, że nigdy nie było mi dane doświadczyć magii klasycznych filmów na wielkim ekranie. Pogoń Gwiezdnego Niszczyciela za Tantive 4, bitwa na Hoth, ostateczny pojedynek Luke’a z Darthem Vaderem – mogłem widzieć te sceny dziesiątki razy, ale nawet Blu-ray + ogromny telewizor nie mają startu do uroku sali kinowej.
- Obcy. Ósmy pasażer Nostromo – chociażby ze względu na będącą niekwestionowanym arcydziełem scenografię. Klaustrofobiczny wystrój Nostromo, surowa powierzchnia księżyca LV-426 i wnętrze tajemniczego statku, który eksplorują bohaterowie – wszystko to wyglądałoby świetnie w kinie, nawet po 40 latach od premiery.
- Jurassic Park – tak, wiem. 4 lata temu można było go obejrzeć przy okazji 20-lecia i konwersji w 3D. Niestety byłem idiotą i zarobiony maturalnymi sprawami postanowiłem, że poczekam z wybraniem się na seans… aż już nie było na co się wybierać. Straciłem więc okazję, żeby obejrzeć film mojego dzieciństwa na wielkim ekranie i przebierać nogami z zachwytu podczas sceny ucieczki Tyranozaura z wybiegu. Może jeszcze ją kiedyś dostanę?
- Siedem – miałem tu ogromny dylemat, gdyż w kinie z ogromną chęcią obejrzałbym też Drive i Blade Runnera. Kryminalny thriller Davida Finchera wygrał jednak miejsce na liście, bo to właśnie po tym filmie nie mogłem pozbierać się z podłogi przez pół godziny. Było to dość dawno temu, ale dokładnie pamiętam, w jakim szoku byłem po scenie z kartonowym pudełkiem i jak bardzo nie wiedziałem potem co ze sobą zrobić. Z chęcią doświadczyłbym tego brudu i mroku w należytej formie.
* dodatkowe miejsce – True Detective (sezon 1) – “ale to przecież serial!” – zaprotestują niektórzy. Dlatego właśnie arcydzieło z McConaugheyem i Harrelsonem jest niejako poza główną listą. I o ile rzeczywiście mamy tu do czynienia z tytułem podzielonym na osiem odcinków, to w moich oczach to po prostu 7,5 godzinny film. Każdy element produkcji jest na poziomie kinowego filmu o przyzwoitym budżecie – niesamowite zdjęcia bagnistej Luizjany, wybitne aktorstwo, idealna muzyka, mistrzowski scenariusz – chętnie spędziłbym pół dnia na sali kinowej i chłonął przerażającą rzeczywistość serialu od początku do końca.
Karolina Chymkowska
- Przeminęło z wiatrem – okazja była, ale tak się złożyło, że z niej nie skorzystałam. Co prawda najchętniej obejrzałabym ten klasyk klasyków podczas oficjalnej premiery w Atlancie, w atmosferze po równi celebracji i kontrowersji, siedząc gdzieś pomiędzy Vivien Leigh a Margaret Mitchell i z zatamowanym oddechem obserwując, jak stare Południe runęło w gruzy podczas jednej nocy, jak również tę chwytającą za serce scenę, gdy kamera unosi się i z lotu ptaka obejmuje stację kolejową dosłownie zapełnioną dziesiątkami leżących rannych żołnierzy.
- Ojciec chrzestny I, II, III – tak, marzy mi się kinowy maraton z całą nieśmiertelną trylogią. Chciałabym zobaczyć, jak na dużym ekranie toczą się pomarańcze, jak ewoluuje postać Michaela i ten nieprawdopodobny, obłąkańczy krzyk rozpaczy na schodach opery.
- Miasteczko Twin Peaks – to dopiero byłby maraton, cały serial w kinie! Ale też nie w jakimś ogromniastym multipleksie, tylko w malutkim kinie z duszą i tajemnicą, ze skrzypiącymi fotelami i duchami czającymi się po kątach. Trupioblada twarz zamordowanej Laury Palmer wypełnia ekran… witamy w Twin Peaks. Tylko bym się ucieszyła, gdyby na fotelu obok mnie przysiadła Margaret ze swoim pieńkiem w objęciach, a Bobby i Shelly całowali się z bezwstydną namiętnością w ostatnim rzędzie.
- Omen – jeden z moich ulubionych horrorów, którego nastrój chętnie spotęgowałabym wizytą w kinie, w dużej mierze również po to, by usłyszeć w pełnej krasie rewelacyjną ścieżkę dźwiękową Jerry’ego Goldsmitha, od której ciarki latają po plecach.
- Robin Hood: Książę złodziei – pierwszy film, który obejrzałam, gdy w rodzinie pojawił się magnetowid i do którego sentyment pozostał mi do dzisiaj. Oglądam przy każdej możliwej okazji, nieodmiennie wzruszając się, gdy Mały John krzyczy “nigdy!” do żony błagającej go, by ją zostawił i ratował siebie, i kiedy niespodziewanie na ślubie pojawia się gość specjalny w osobie Seana Connery. Niejako naturalnym i oczywistym następstwem byłoby dopełnienie wrażeń seansem kinowym.
Łukasz Budnik
Podobne wpisy
- Władca Pierścieni – trudno wybrać mi konkretną część, bo w każdej jest minimum jedna scena, którą chciałbym zobaczyć na wielkim ekranie. Sekwencja w Morii w Drużynie Pierścienia. Szarża Gandalfa na Helmowy Jar w Dwóch Wieżach. Odsiecz Rohanu w Powrocie Króla (nawet o niej pisząc mam ciarki). Tak, zdaję sobie sprawę, że w multipleksach często można trafić na maraton całości, ale uważam, że nawet przy tak uwielbianych przeze mnie filmach co za dużo, to niezdrowo – wolę delektować się każdą częścią pojedynczo. Szkoda więc, że przegapiłem je w momencie premier. To dopiero byłoby wydarzenie.
- Król Lew – w poprzedniej Piątce pisałem o moim sentymencie do tej animacji; to nieco ironiczne, że akurat jej nie widziałem w kinie. Choć z rozrzewnieniem wspominam wielokrotne oglądanie na kasecie, to możliwość powiedzenia, że jako dziecko byłem w kinie na Królu Lwie, byłaby niewątpliwie wielką przyjemnością. Poza tym wspaniałe musi być usłyszenie z kinowych głośników kompozycji Zimmera, która obudziła we mnie miłość do muzyki filmowej.
- Heima – czyli przepiękny zapis trasy koncertowej Sigur Rós. Cudowne krajobrazy Islandii, oprawa koncertów i sama muzyka tego zespołu roznosząca się po sali na pewno zagwarantowałyby wspaniałe, oczyszczające wręcz przeżycie. Zwłaszcza że ten dokument nawet oglądany w domu zostawia w niezwykłym nastroju.
- Zodiak – uwielbiam niesamowity klimat tego filmu. Ciężką, gęstą atmosferę. Ciągłe napięcie. Tajemnicę. Skoro nawet przy którymś domowym seansie siedzę jak na szpilkach to przypuszczam, że oglądanie filmu Finchera w kinie, dodatkowo potęgującym wyżej wymienione, dałoby mi potężną dawkę adrenaliny i emocji.
- Mgła (2007) – bo chciałbym zobaczyć bezpośrednią reakcję ludzi na zakończenie, a przy okazji usłyszeć w kinowym nagłośnieniu Host of Seraphim zespołu Dead Can Dance.
Dawid Myśliwiec
- Łowca androidów – w moim prywatnym słowniku klasyk Ridleya Scotta widnieje jako definicja pojęcia “dzieło filmowe o perfekcyjnie spójnej stronie wizualnej i niesamowitej atmosferze”. Nie miałem przyjemności oglądać Łowcy androidów na wielkim ekranie, ale jeśli mi się to uda, to mam nadzieję, że będzie to wersja reżyserska!
- Truposz – mój ulubiony film Jima Jarmuscha i jeden z faworytów w historii kina w ogóle. Czerń i biel rzadko kiedy prezentuje się tak malowniczo, a muzyka Neila Younga na kinowym nagłośnieniu musi wybrzmiewać naprawdę klimatycznie.
- Między piekłem a niebem – film Vincenta Warda ma szczególne znaczenie dla mnie i jednej z najbliższych mi osób, ale to nie jedyny powód, dla którego chciałbym zobaczyć go na wielkim ekranie. W Między piekłem a niebem znajduje się mnóstwo scen, które ze względu na bogactwo barw i odcieni muszą robić niesamowite wrażenie w kinie.
- Kevin sam w domu – no bo ileż można oglądać ten klasyk na ekranie telewizora?!?!?
- Out 1, noli me tangere – monumentalne dzieło Jacquesa Rivette’a to wyzwanie dla każdego, kto ma czelność mianować się kinofilem. 13 godzin czystej filmowej ekspresji. Ja nie dam rady?! Przekonamy się już latem, gdy ten biały kruk kina artystycznego zawita do Wrocławia w ramach Nowych Horyzontów.
Maciej Niedźwiedzki
- Mad Max: Na drodze gniewu – po każdym kolejnym seansie tak bardzo żałuję, że nie widzę tego znowu w kinie. To wizualna i muzyczna perła. Szczyt filmowej dynamiki, który mieści się tylko na wielkim ekranie. Każdy inny sposób wyrządza krzywdę arcydziełu Millera.
- Ziemia obiecana – znam ją niestety tylko z ekranu telewizora. Jak jeden z niewielu polskich filmów Ziemia obiecana jest wręcz stworzona, by delektować się nią w kinie. Wszystkie detale będą jeszcze lepiej widoczne, cała wizyjna Łódź Wajdy będzie jeszcze bardziej ekspresywna i pochłaniająca. Ciągle liczę na to, że w końcu nadejdzie dzień, gdy najwybitniejszy polski film wróci do kin.
- Ojciec chrzestny II – to mój ulubiony film. Chciałbym dowiedzieć się, o ile arcydzieło Coppoli jest lepsze w naturalnych warunkach. Jeśli miałbym wybrać jedną sekwencję, którą chciałbym obejrzeć w kinie, to byłoby nią zabójstwo Dona Fanucciego.
- Władca Pierścieni – bo za pierwszym razem nie doceniłem trylogii należycie, a właściwie wybrzmiewa ona jedynie na gigantycznym kinowym ekranie.
- Batman – za klimat, mistyczną czołówkę, pastelowe kolory, klasę każdego kadru i podniosłość. Batman Burtona to wielkie dzieło. O ileż musi być lepsze w kinie!
REKLAMA