REKLAMA
Ranking
Sceny, do których możemy wracać BEZ KOŃCA
REKLAMA
SZYBKA PIĄTKA #113.
Wszyscy kochamy kino. I chociaż pochłaniamy kolejne tytuły, to są też takie, do których chętnie wracamy. Ba, są sceny, które, nawet wyrwane z kontekstu, zawsze sprawiają nam radość. W dzisiejszej Szybkiej Piątce przedstawiamy te, do których możemy wracać bez końca.
Filip Pęziński
- Mroczny Rycerz – Przesłuchanie Jokera – nie lubię Batmanów Nolana. Cenię ja za wiele elementów, ale zwyczajnie nie lubię. Wyjątek stanowi tu Joker. Zarówno postać, jak i fenomenalna kreacja nieodżałowanego Heatha Ledgera. Dlatego też bez końca mogę wracać do sceny przesłuchania z Mrocznego Rycerza. Joker przedstawia tu swoją ideologię, wyjawia zamiary i doskonale się bawi, kiedy zauważa zupełną bezradność Batmana. Pełna emocji i napięcia scena. Prawdziwy popis Ledgera.
- Avengers: Koniec gry – Avengers… Assemble! – scena, na którą fani Kinowego Uniwersum Marvela czekali latami. W końcu, po 11 latach od premiery Iron Mana i dwudziestu jeden filmach, zebrano w jednej scenie wszystkich najważniejszych bohaterów tego świata, którzy pod przewodnictwem Kapitana Ameryki rozpoczynają ostateczną bitwę z Thanosem. Ciarki gwarantowane.
- Creed: Narodziny legendy – Adonis dowiaduje się o raku Rocky’ego – scena zupełnie innego kalibru i wzbudzająca zupełnie inne emocje. Wracanie do niej nie sprawia radości, bo to rzecz absolutnie smutna, ale mimo to widziałem ją już niezliczoną liczbę razy. Jako ogromny fan serii nie mogę przejść obojętnie wobec zawartych tu emocji i niezwykłego aktorskiego popisu Stallone’a. Łzy same pojawiają się w oczach.
- Bękarty wojny – Arrivederci! – humorystyczny peak Quentina Tarantino ubarwiony niezwykłym pojedynkiem aktorskim Christopha Waltza i Brada Pitta. Kocham, uwielbiam i mógłbym oglądać codziennie.
- Człowiek ze stali – pierwszy lot – film Zacka Snydera ma wiele grzechów, ale scenę pierwszego lotu pokochałem od wizyty w kinie i zawsze lubię do niej wracać. Snyder dostarcza wizualnej uczty, soundtrack Zimmera to jeden z moich ulubionych, a radość Cavilla tylko podkreśla, jak bardzo został ten casting niewykorzystany.
Michalina Peruga
- Wielkie piękno – monolog Jepa Gambardellego – główny bohater filmu Sorrentino powraca na wyspę, na której dawno temu spotykał się ze swoją młodzieńczą, dawno utraconą miłością. Monologowi Jepa towarzyszy ciekawie zmontowana scena, w której widz obserwuje Siostrę Marię wspinającą się po schodach bazyliki św. Jana na Lateranie w Rzymie naprzemiennie z obrazem ukochanej z przeszłości nad morzem. Uwielbiam wracać do tej sceny nie tylko ze względu na piękno języka włoskiego i głos Toniego Servillo, kiedy wypowiada „blah, blah, blah”, ale także ze względu na melancholijny, refleksyjny wydźwięk jego monologu o życiu, śmierci i poszukiwaniu piękna.
- Kill Bill – walka Panny Młodej w Domu Niebieskich Liści – co tu dużo mówić, ta scena jest kapitalnie nakręcona i świetnie zmontowana, a Uma Thurman w żółtym kombinezonie i w roli żądnej zemsty Panny Młodej samurajskim mieczem dokonuje spektakularnej rzezi w japońskiej restauracji. Świetnie się to ogląda.
- 500 dni miłości – zakupy w IKEI – to jedna z ciekawszych komedii romantycznych XXI wieku, która pełna jest pomysłowych, dobrze napisanych scen z charyzmatycznymi kreacjami aktorskimi. Jedną z moich ulubionych jest ta, kiedy świeżo upieczona para, Tom i Summer, idą razem na zakupy do IKEI i w poszczególnych pokojach zaczynają odgrywać scenki z życia codziennego.
- Absolwent – ucieczka ze ślubu – nie da się ukryć, że jestem psychofanką filmu Mike’a Nicholsa i wspominałam go przy okazji dwóch innych Szybkich Piątek #98 i #106, nie inaczej mogło być więc też tutaj. Uwielbiam wracać do ostatniej sceny z Absolwenta, gdy Benjamin wpada do kościoła w dzień ślubu Elaine i zabiera ją ze sobą. W biegu, ona w sukni ślubnej i welonie, wpadają do autobusu jadącego w bliżej nieokreślonym kierunku. Uwielbiam te pogmatwane emocje bijące z ekranu, gdy uśmiechy bohaterów powoli słabną, a na ich twarze wkrada się strach i niepewność.
- Przeminęło z wiatrem – Rhett opuszcza Scarlett – to ostatnia scena tej wielkiej, filmowej epopei. Po śmierci córki Rhett Butler, zmęczony życiem z nieszczerą Scarlett O’Harą, postanawia ją opuścić. Gdy wychodzi z domu, Scarlett zbiega za nim po schodach, pytając go, co ma zrobić. On przystaje w progu, odwraca się do zdesperowanej żony i z niewzruszoną miną wypowiada jedne z bardziej kultowych zdań w historii kina: „Frankly my dear, I don’t give a damn”.
Odys Korczyński
- Łowca androidów – monolog Roya Batty’ego – gdyby nie Rutger Hauer, nigdy nie powstałby tak zakorzeniony w popkulturze, archetypiczny symbol androida, kończącego swoje życie z godnością. Wszystko w tej scenie jest doskonałe – no, może oprócz wzlatującego w niego białego gołębia. Głos Hauera, wyraz twarzy, spływające po jego policzkach i włosach krople rzęsiście padającego deszczu, wreszcie to, co powiedział o swoim krótkim acz intensywnym życiu, które nauczyło go nie żałować czasu.
- Siódma pieczęć – spowiedź Antoniusa Blocka – to jeden z tych filmów, którego sceny zapadają w pamięć i nie chcą być zapomniane. Antonius nie wie, że jego spowiednikiem jest Śmierć. Jest butny, pewny siebie. Chcę wiedzieć, a nie wierzyć! – żąda rycerz. – Bo jeśli tam, w ciemności, nikogo nie ma, życie jest absurdalnym koszmarem. Nie można żyć stale w obliczu śmierci i w przeświadczeniu, że wszystko jest nicością. I co na to ona? Większość ludzi nie rozmyśla wiele nad śmiercią i nicością – odpowiada zdawkowo.
- Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie – wejście Dartha Vadera na pokład statku, którym ucieka Leia Organa – wspaniałe są te wszystkie efekty specjalne, zwroty akcji, walki, lecz przez cały film brakuje tego, co jest charakterystyczne dla Gwiezdnych Wojen – mieczy świetlnych. Przez cały seans tęskniłem za tą bronią, pełną wysublimowanej klasy i tysięcy lat międzygwiezdnej historii. Aż wreszcie na samym końcu wchodzi Vader i dosłownie rozwala system. Warto przetrzymać cały film dla tej jednej sceny.
- Persona – monolog lekarki (Margareta Krook) – za te słowa: Czasem w życiu mamy beznadzieje marzenia, żeby być, nie stwarzać pozorów, ale być świadomymi każdej chwili, baczni. Ta przepaść, kim jesteś dla innych, a kim dla siebie. Ten zawrót głowy, kiedy odczuwa się pragnienie, żeby nas wreszcie zdemaskowano, przejrzano na wylot, zredukowano, a nawet unicestwiono. Każdy ton głosu jest kłamstwem, każdy gest fałszem, każdy uśmiech tylko grymaśnym skurczem mięśni. Odebrać sobie życie. O nie, to okropne. Tego się nie robi. Ale można znieruchomieć, zamilknąć. Przynajmniej się nie kłamie. Można się zamknąć w sobie, odizolować. Nie trzeba wtedy grać żadnych ról, pokazywać twarzy, robić fałszywych gestów – tak się wydaje. Ale rzeczywistość stawia opór. Twoja kryjówka nie jest szczelna.
- Pod osłoną nieba – powrót Kit do knajpy, gdzie siedzi sam Paul Bowles – być zagubionym jak Kit w świecie pełnym niedopowiedzeń i zmieniających się znaczeń to w końcu powrócić w miejsce, z którego się uciekło, jak do łona matki. To w gruncie rzeczy zrozumieć, że wszystko jest skończone, a tylko wydaje się nie mieć granic, bo po prostu nie wiemy, kiedy nastąpi koniec. Bowles spogląda na Kit z zaciekawieniem i pyta – Zgubiła się, Pani? – Tak – odpowiada Kit z uśmiechem i nadzieją na twarzy. Ci, co znają książkę, wiedzą, że film Bertolucciego mocno zmienił zakończenie literackiego pierwowzoru. Może dlatego, żeby słowa Paula Bowlesa wybrzmiały mocniej. Ile razy je usłyszymy – dwa, trzy? Ile razy spojrzymy na księżyc w pełni? Dwadzieścia? Wszystko jest policzone, tylko nie znamy jeszcze tych liczb, dlatego się gubimy.
REKLAMA