Suplement do rankingu najlepszych filmów lat 80.
Przed Wami Suplement do rankingu najlepszych filmów lat 80. Tym samym kończymy wielki przegląd najlepszej z dekad.
Od razu uprzedzam, że jest to mój subiektywny wybór spośród 320 tytułów, na które zagłosowało 69 osób. Czym się kierowałem? Trudno powiedzieć, bo w grę wchodziło wiele czynników: bardzo wysokie miejsce na osobistej liście głosującego, niezły komentarz, ale też nie będę ukrywał, że również osobiste preferencje co do niektórych tytułów, gatunków, twórców.
To oczywiste, że niekoniecznie jest sprawiedliwie, że nie ma wielu tytułów, że coś pominąłem, że czegoś wystarczająco nie doceniłem, a pewne tytuły przeceniłem. Trudno. W komentarzach pod tekstem możecie dorzucić swoje tytuły, dzięki czemu lista będzie pełniejsza, a całość może nawet otrze się o jako taki obiektywizm.
Akademia Pana Kleksa (1983)
reż. Krzysztof Gradowski
Krzysztof Gradowski w ponurych czasach stanu wojennego stworzył film niezwykły. Podczas gdy nasi rodzimi twórcy kręcili poważne dramaty społeczno-obyczajowo-psychologiczno-zaangażowane, a jedynymi dostarczycielami ekranowej rozrywki byli Juliusz Machulski i Stanisław Bareja, “Akademia pana Kleksa” zadziwiła radością, optymizmem i baśniową cudownością. Reżyser z niespotykaną witalnością i energią zaserwował kolorowy świat dziecięcych marzeń, gdzie przygoda czeka nawet na szarym podwórku Adasia Niezgódki. Nie jest to jednak nudna bajkowość “na klęczkach”, o którą najłatwiej. Gradowski połączył pogodny świat pana Kleksa z mrocznym pochodem wilków, złowrogim laboratorium Golarza Filipa i klasyczną baśniową scenerią opowieści szpaka Mateusza. Mało tego – w filmie jest także miejsce na sekwencje rysunkowe (czołówka i “sen o siedmiu szklankach”), muppetopodobne Psie Niebo, a nawet kawałek kina eksperymentalnego (wizje Trzeciego Oka). Pomimo tego rozrzutu stylistycznego, w “Akademii…” zachwyca mnogość bajkowych krain i miejsc, w których magia i zaklęcia są na porządku dziennym. [Adi, fragment recenzji]
Angst (1983)
reż. Gerard Kargl
Zapomniane na długie lata arcydzieło, które swój renesans przeżywa dopiero w dobie internetu. „Angst” to prawdopodobnie najlepszy, najbardziej oryginalny i szokujący film o psychopatycznym mordercy, jaki kiedykolwiek nakręcono. W jego centrum cały czas pozostaje główny bohater – tzw. seryjny morderca niezorganizowany, czyli uzależniony od zabijania człowiek, który nie panuje nad swoimi działaniami, a zbrodni dokonuje w afekcie. Austriacki reżyser Gerald Kargl i polski operator Zbigniew Rybczyński przedstawiają widzom jeden dzień z jego życia – od wyjścia z więzienia do ponownego złapania. Całość ma charakter wręcz paradokumentalny – nie uświadczymy tu wstępu, rozwinięcia i zakończenia, a podczas seansu cały czas towarzyszyć nam będzie monolog, prowadzony zza kadru przez głównego bohatera. W połączeniu z niezwykłą metodą filmowania (kamera niekiedy jest „przyklejona” do głowy mordercy, innym razem szaleje ponad drzewami, by pokazać widzowi daną sytuację z szerszej perspektywy), sugestywną muzyką Klausa Schulze’a i wybitną kreacją Erwina Ledera, daje to efekt niezwykły i przerażający zarazem. Narracja z offu, subiektywna kamera i radykalne ograniczenie czasu i miejsca akcji powodują, że – choć wcale tego nie chcemy – niejako wchodzimy do głowy mordercy i zaczynamy się z nim identyfikować, jakbyśmy byli w pewnego rodzaju symulatorze. I chociaż nie jest to doświadczenie przyjemne, to jednak „Angst” wydaje się być bliższe prawdzie, niż jakikolwiek inny film poruszający podobną tematykę. [Motoduf]
Arizona Junior / Raising Arizona (1987)
reż. Joel & Ethan Coen
Dowód na to, że Nicolas Cage potrafił kiedyś wzbudzać sympatię i był całkiem niezłym aktorem. I znacznie lepiej dobierał sobie filmy niż dzisiaj. Młodzi i nie otrzaskani jeszcze bracia Coenowie postanowili nakręcić komedię familijną. W tym banalnym zdawałoby się gatunku znalazło się miejsce na pościgi żywcem wzięte z kreskówek, szatańskiego motocyklistę, kradzież niemowlaka, ale także na dramat związany z problemem bezpłodności. Jakimś cudem udało się tak posklejać te wszystkie elementy w taki sposób, że nie śmiejemy się z twórców, a razem z nimi. A na napisach chce się przewinąć i obejrzeć film jeszcze raz. I znowu, i jeszcze… A skoro jestem jeszcze przy mikrofonie, to chciałbym powiedzieć, że Holly Hunter wygląda bardzo uroczo w policyjnym uniformie. Dziękuje, dobranoc. [Phlogiston]
Cannibal Holocaust (1980)
reż. Ruggero Deodato
Film, o którym każdy słyszał, ale mało kto widział. Co więcej: większość z tych, którzy nie widzieli, i tak mają na jego temat wyrobioną opinię – że to parszywy, ohydny i szokujący horror, na planie którego bez celu zabijano zwierzęta, a reżyserowi zarzucano mordowanie aktorów w celu uzyskania bardziej realistycznego efektu. Przed spisaniem „Cannibal Holocaust” na straty warto jednak dowiedzieć się, że zwierzęta ginęły też u Coppoli, Wajdy czy Bergmana, a skandal wywołany przez film Ruggero Deodato, choć przyczynił się do sukcesu finansowego filmu, niemal zupełnie przysłonił pozostałe wartości: dobrze przeprowadzoną, niemal conradowską krytykę „cywilizowanego” społeczeństwa i pionierskie w owych czasach wykorzystanie konwencji mockumentary. Dzięki podanej w szokujący sposób tezie i znakomitym efektom specjalnym, spotęgowanym dodatkowo przez efekt „rozstrzęsionej” kamery, „Cannibal Holocaust” do dziś może robić wielkie wrażenie. Trzeba jednak podejść do niego na chłodno i bez uprzedzeń. [Motoduf]
Poezja „Cannibal Holocaust” wyraża się przede wszystkim w warstwie formalnej, którą należy rozpatrywać jako „realną” treść filmu. Rolę szczególną pełni muzyka, która wprowadza do opowieści Deodato ambiwalencję, ciężką do zaakceptowania z perspektywy człowieka Zachodu. Uważnie oglądany „Cannibal Holocaust” traci narzucony przez popkulturę status bezmyślnego gore, zyskując tym samym znamiona poważnej refleksji nad relacją pomiędzy „człowiekiem cywilizowanym”, a Innym. Bezkompromisowe, odważne i zdecydowanie niedocenione kino. [Fidel]
Carmen (1983)
reż. Carlos Saura
Najlepszy z muzyczno-tanecznych filmów Carlosa Saury. W „Carmen” historia miłości znana z opery Bizeta i noweli Prospera Merimée opowiadana jest dosłownie przez każdy element obrazu filmowego. Przemyślane jest tu dosłownie wszystko – opowiadają cienie pojawiające się na ścianach, odbicia lustrzane, kolory i różne natężenia świateł. Świat „Carmen” dosłownie przenika do rzeczywistości aktorów, którzy wcielają się w baletowe role, tworząc tym samym hipnotyzujące widowisko stojące na pograniczu sztuk. Saura stworzył po prostu estetyczny majstersztyk. [Fidel]
Chińskie duchy / A Chinese Ghost Story (1987)
reż. Siu-Tung Ching
Dzika mieszanka baśni, horroru i komedii – momentami wzruszająca, niekiedy kiczowata, nieodmiennie fascynująca. Triumf wyobraźni nad ograniczeniami budżetowymi i uniwersalności opowieści nad egzotyką kontekstu kulturowego. A poza tym najzwyczajniej w świecie kawał dobrej zabawy i masa atrakcji: najbardziej nieporadne zombie w dziejach, demoniczne jęzory, rapujący i wymiatający za pomocą kung fu taoiści… [Paszczak]
Ciemny kryształ / The Dark Crystal (1982)
reż. Jim Henson, Frank Oz
Jim Henson przenosi nas w niesamowity, magiczny świat ukazując klasyczną walkę dobra ze złem. Piękny film zarówno dla najmłodszych jak i starszych widzów. [Lawrence]
Cobra (1986)
reż. George P. Cosmatos
Skondensowane w 85. minutach lata 80-te. Marion Cobretti jeździ wypasioną furą, nosi zajebiste okularki i kroi pizzę nożyczkami. Przyjdzie mu się zmierzyć z tajemniczą organizacją, której tak naprawdę nie wiadomo, o co chodzi, ale kto by się tym przejmował? Duża dawka absurdu, jeszcze większa dawka przedniej rozrywki, a wszystko to w akompaniamencie muzyki, której nie sposób pomylić z inną epoką. [Gieferg]
Cudowna mila / Miracle mile (1988)
reż. Steve de Jarnatt
Zaspałeś. Dziewczyna, z którą miałeś iść na randkę, wytrzymała pół godziny. Przybywasz zdenerwowany do baru, w którym mieliście się spotkać. Próbujesz się z nią skontaktować i odkręcić całe to zamieszanie. Dzwoni telefon. Odbierasz. Jakiś spanikowany człowiek krzyczy ci w słuchawkę, że przez pomyłkę twój kraj wysłał rakiety z głowicami nuklearnymi na Związek Radziecki. Za kilka godzin na twoje miasto spadną radzieckie atomówki. Pytasz się, czy to żart. W odpowiedzi słyszysz strzały. Twój rozmówca odstawia słuchawkę. Dość nieciekawa sytuacja, nieprawdaż? Jeśli chcecie wiedzieć, co będzie dalej, obejrzyjcie „Cudowną milę”. Możecie się na niej zawieść, to oczywiście możliwe. Ale mało prawdopodobne. [Phlogiston]
Czułe słówka / Terms of Endearment (1983)
reż. James L. Brooks
Prosty (czy to jest wada? w komediodramacie skądże!), ale jakże perfekcyjnie zrealizowany. Aktorstwo, choć niewymagające wspięcia się na wyżyny, genialne. Nawet Jeff Daniels, jakby w cieniu, ale przekonywujący. Dodatkowo, śmiech i wzruszenie gwarantowane – czego więc chcieć więcej? [doveling]
Ćma barowa / Barlfy (1987)
reż. Barbet Schroeder
Znakomita próba przeniesienia twórczości Charlesa Bukowskiego na ekran! W tych 97 minutach udało się zawrzeć wszystko, co w jego twórczości najważniejsze: sceptyczne podejście do świata, niechęć wobec wszelkich autorytetów oraz pokłady głęboko ukrywanej wiary w ludzi, I oczywiście dużo taniego alkoholu. Mickey Rourke chyba nigdy nie był tak przekonujący, jak w roli Henry’ego Chinaskiego ! Piękny film o miejskich Easy Raiderach. Do wielokrotnego użytku. [Piotr Han]
Dom gry / House of Games (1987)
reż. David Mamet
Mamet snując swoją opowieść zabiera nas w świat alternatywny, świat, którego istnienie tylko podejrzewamy, świat złodziei, kanciarzy i oszustów nie pozbawionych odrobiny szelmowskiego uroku (bardzo dobrze oddanego przez grę i latynoską fizjonomię Joe Mantegny) ale groźnych i gotowych na wszystko. Co więcej konstruuje swoje opowiadanie w sposób, który powoduje, że do samego końca nie jesteśmy pewni, czy jeszcze nas czymś nie zaskoczy. Przedstawiona intryga jest zawiła i skomplikowana ale posiada otwartą strukturę i pozostawia dużo miejsca na harce dla wyobraźni, domysły i interpretacje, które w tym jak żadnym innym filmie są szczególnie pożądane. [Kelley, fragment recenzji]
Film na jeden raz, ponieważ po obejrzeniu odkrywane są wszystkie karty. Pani psycholog próbując wyleczyć hazardzistę z nałogu, trafia w pułapkę zastawioną przez cwanych szulerów, którzy dla pieniędzy posuną się do wszystkiego. Jednak nie wiedzą, że przyczynią się do wyleczenia pani psycholog z licznych kompleksów, co będzie miało dla nich tragiczny skutek. [cosmic13]
Element zbrodni / The Element of Crime (1984)
reż. Lars von Trier
Element Zbrodni jest zupełnie innym filmem niż aktualne produkcje duńskiego reżysera. Głównym bohaterem jest Fisher, policjant, który po wielu latach nieobecności wraca do Europy. Ma rozwiązać zagadkę seryjnego mordercy. Do ujęcia sprawcy wykorzystuje technikę opracowaną przez jego nauczyciela z akademii, którą opisał w książce Element Zbrodni. Nie jest to typowy film Triera, ale nie jest to także typowy thriller. Właściwie to wszystko w tym filmie można nazwać nietypowym. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to niesamowite zdjęcia. Wszystko ukazane jest w stonowanych ponurych kolorach, a całość ukazana jest jak ze snu, co ma znaczenie, bo o wydarzeniach główny bohater opowiada w czasie hipnozy dwa miesiące później. Scenografie również są niesamowite. Wizja rozpadającej się Europy, stopniowo zalewanej przez wodę, gdzie wszystko zaczyna ginąć. Ludzie zachowują się jakby cały czas spali: są pozbawieni życia i emocji. Sama zagadka też w wielu miejscach zaskakuje, a jej prowadzenie znacznie odróżnia się od zwykłych kryminałów. Polecam ten niezwykły film, nawet przeciwnikom twórczości Triera. [Azgaroth]
Klimat można ciachać nożem. Kolorystyka zdjęć jeszcze bardziej sugestywna, niż w ‘Suspirii’ Argento, plus bohater żywcem wyjęty z filmów noir, plus zakończenie. Motyw zagłębiania się w motywy działań mordercy można było ukazać lepiej, ale debiutantowi idzie wybaczyć drobne wpadki warsztatowe. [Nawrocki]
Excalibur (1981)
reż. John Boorman
Film przede wszystkim film posiada świetny klimat. Jest magicznie, a zarazem mrocznie. Niby historia dzieje się w naszym świecie, ale ma się wrażenie, że cała akcja rozgrywa się w jakiejś magicznej krainie. Klimat taki osiągnięto dzięki świetnym zdjęciom, nietypowemu oświetleniu i scenografii. Wszystko to wypada bardzo dobrze, choć niektóre elementy rażą sztucznością. Sama historia to dość wierna adaptacja Le Morte d’Arthur przez co do scenariusza trudno się przyczepić. Jedyne co czasem przeszkadzało to bardzo teatralna miejscami gra aktorska. Niemniej film świetny i obok Merlina z Samem Neillem jest najlepszą filmową opowieścią o Królu Arturze. [Azgaroth]
Tutaj jak w prawie każdym kultowym filmie najistotniejszy jest klimat, bo film nawet w chwili powstania mógł uchodzić za archaiczny w warstwie wizualnej czy prowadzenia fabuły. To wszystko nadaje mu uroku mocno odrealnionej baśni. [SonnyCrockett]
Gallipoli (1981)
reż. Peter Weir
Ta opowieść o dwóch młodych Australijczykach, którzy, mamieni patriotyczną propagandą, postanawiają zaciągnąć się do brytyjskiej armii, jest bezsprzecznie jednym z najlepszych filmów traktujących o pierwszej wojnie światowej. Zwłaszcza, że ta tematyka jest przez wielu twórców traktowana nieco po macoszemu. Weirowi udało się w ukazać absolutny bezsens wojny pozycyjnej, gdzie kolejne oddziały wybiegają z okopów prosto pod lufy przeciwnika. Dzięki angażującemu scenariuszowi i doskonałemu aktorstwu (Mel Gibson!) narodowa tragedia Australijczyków podniesiona zostaje tutaj do rangi uniwersalnego symbolu. I nawet kompletnie niepasująca do filmu muzyka (syntezator brrr…) nie jest w stanie zepsuć pozytywnego wrażenia. Świetne kino! [Piotr Han]
Film wojenny, który mówi o wojnie, jej bezsensie itd. Ale robi to w sposób zupełnie inny niż filmy made in USA – bez epatowania jakimiś złotymi myślami, trzepoczącą flagą, długimi okopowymi rozmowami itp. Wręcz przeciwnie, jego siła to fakt, iż przez cały film mało mówi się o wojnie, jest ona jakby w dalekim tle, pokazuje się codzienność bohaterów. Jesteśmy w ten sposób przygotowywani na jedno ujęcie, ostatnie ujęcie… ale jakże wymowne. [Sonny Crockett]
Hanna i jej siostry / Hannah and Her Sisters (1986)
reż. Woody Allen
Tylko Woody’emu Allenowi mogła udać się ta sztuka. W jednym filmie połączył poważną historię miłosnego trójkąta z zabawną opowieścią o sfrustrowanym i poszukującym sensu życia inteligencie. Oba wątki są błyskotliwie rozpisane, doskonale zagrane (Max Von Sydow, mimo krótkiego czasu ekranowego, dał prawdziwy koncert sztuki aktorskiej!) i – co najważniejsze – doskonale się uzupełniają. Plus genialna scena metafizycznego olśnienia z Braćmi Marx w tle! [Piotr Han]
Woody Allen, Nowy Jork, komediodramat. Takie rozwiązanie widzieliśmy już nie raz. Co jednak sprawia, że ten artysta ma tyle swoich fanów i od tylu lat utrzymuje niezły poziom? Inteligentne scenariusze? Ciekawe wątki? Błyskotliwość? Dobre aktorstwo i reżyseria? To wszystko z pewnością. W filmie “Hannah i jej siostry” wspomniane przeze mnie zalety widać bardzo wyraźnie. Nie bez powodu często nazywany jest najlepszym obrazem Woody’ego Allena tamtej dekady. [doveling]
Kosmiczne jaja / Spaceballs (1987)
reż. Mel Brooks
Świetna parodia szczególnie sagi Gwiezdnych Wojen oraz innych hitów fantastycznych jak Obcy, Planeta Małp. Nie jest kiczowata, tak jak ostatnie parodię znanych filmów. Humor w filmie nie jest wulgarny i niesmaczny, tylko wyważony i kulturalny. Naprawdę godny polecenia dla fanów, szczególnie Gwiezdnych Wojen. [cosmic13]
Krew bohaterów / Salute of the Jugger (1989)
reż. David Webb Peoples
Dzięki temu filmowi Niemcy dorobili się swojego nieoficjalnego sportu narodowego (który podobno uprawiają do dziś). Zaskakująca wizja, która zdecydowanie zasługiwała na większy rozgłos. Świetna obsada, surowa stylistyka, brutalność i szczere intencje. Czego tu można nie lubić? [Military]
Dość ponura wizja przyszłości. Walki przypominające gladiatorów na scenie rzymskiej. Świetna rola Rutgera Hauera. Brutalność, walka na śmierć i życie, bezkresna pustynia, odmierzanie czasu walki przez rzucanie kamieni… [cosmic13]
Krwawy Sport / Bloodsport (1988)
reż. Newt Arnold
Najlepszy film JCVD. Idealna choreografia walk, całkiem niezła gra aktorska, fabuła i dobra realizacja uzupełniana świetną muzyką. Kilka naprawdę świetnych scen (w autobusie) i ogromne pokłady sentymentu, które wywindowały ten film na listę. [Arahan]
Legenda / The Legend (1985)
reż. Ridley Scott
Jeden z najpiękniejszych wizualnie filmów fantasy, jakie kiedykolwiek powstały. Twórcy filmowego Władcy Pierścieni mogliby się z niego wiele nauczyć. Pomimo banalnej i prostej fabuły Legenda jest prawdziwą ucztą dla oka, a Tim Curry w roli władcy ciemności na długo zapada w pamięć. [Gieferg]
Łowca / Manhunter (1986)
reż. Michael Mann
Kwintesencja kina sensacyjnego lat osiemdziesiątych. Muzyka, kolorystyka, styl – Mann wydestylował to wszystko w Manhunterze do najczystszej postaci. I choć zdarzało mu się później robić filmy lepsze, to nigdy nie były one równie intensywnie nasycone atmosferą swoich czasów. Dodajmy do tego scenariusz na podstawie najlepszej książki Thomasa Harrisa i wybitną kreację Williama Petersena jako łowcy niepokojąco podobnego do psychopatów, na których poluje, nieustannie balansującego na granicy obłędu. Poza tym bez Manhuntera nie byłoby tych wszystkich CSI, choć to akurat kontrowersyjna zasługa. [Paszczak]
Zaledwie trzeci film w dorobku Michaela Manna, ale z ręką na sercu mogę stwierdzić, że to jeden z najlepszych jakie udało mu się zrobić. Wstęp do właściwej historii Hannibala Lectera wzmocniony niezwykłą stroną wizualną, kryminalnym klimatem oraz perfekcyjnym Williamem Petersenem. „Milczenie owiec” jest może i lepsze pod kątem reżyserii oraz aktorstwa, ale jeśli chodzi o koncepcję fabuły i napięcie to Manhunter zdecydowanie przoduje.[snappik]
Mefisto (1981)
reż. Istvan Szabo
Najciekawszy film o Narodowym Socjalizmie. Naziści zwykle portretowani byli jako nie mający żadnych skrupułów jednowymiarowi złoczyńcy. Dzieło Istvana Szabo mówi o przejściu Niemców na ciemną stronę mocy. W „Mefisto” sugestywnie ukazany jest proces stopniowego pogrążania się wolnych i nieco dekadenckich Niemiec w odmętach totalitaryzmu. Obserwowanie, jak Niemcy krok po kroku – na własne życzenie – zniewalali swoje umysły jest jednocześnie fascynujące i przerażające. W kategorii człowiek a historia „Mefisto” zajmuje z pewnością jedno z czołowych miejsc. [Piotr Han]
Smutna opowieść poruszająca wiele ciężkich do jednoznacznej oceny wątków. Z jednej strony rzecz o stosunku polityki i sztuki, z drugiej opowieść o niepohamowanym głodzie sukcesu, z jeszcze innej analiza ludzkiej moralności przeprowadzona w kontekście związków artysty z reżimem nazistowskim. Z pomocą Klausa Marii Brendauera (genialna rola) István Szabó zadaje niełatwe pytania, nie ulegając przy tym pokusie udzielenia na nie z pozoru oczywistych odpowiedzi. [Fidel]
Moja lewa stopa / My left foot (1989)
reż. Jim Sheridan
Wydaje mi się, że w latach osiemdziesiątych nie pojawił się bardziej wzruszający film niż „Moja lewa stopa”. Najważniejsze jest jednak to, że przy całej tej poruszającej historii filmowi Sheridana daleko jest do ckliwości, a jeszcze dalej do hollywoodzkiej sztampy, w której często grzęzną podobne biograficzne pozycje. W tym przypadku zagrożenie wpadnięcia w sztampę było o tyle mało realne, że Christy Brown urodził się w Irlandii. A Dublin to Dublin, tam trzeba być twardym, a nie miętkim, a do życia podchodzi się z większym niż gdziekolwiek indziej dystansem. No i co tu dużo gadać – istnieje szansa, że ten film nie wzruszałby w połowie tak jak wzrusza, gdyby nie genialna kreacja Daniela Day-Lewisa. Owszem, facet ma na koncie co najmniej kilka rewelacyjnych ról i z każdym jego nowym filmem pojawia się wysokie prawdopodobieństwo kolejnej niezapomnianej kreacji. Ale idę o zakład, że swojej roli z „Mojej lewej stopy” już po prostu nie będzie w stanie przebić. [Jakuzzi]
Nausicaa z Doliny Wiatru / Kaze no tani no naushika (1984)
reż. Hayao Miyazaki
Większość wybierze pewnie do zestawienia inne filmy Miyazakiego, ale ja najbardziej sobie cenię właśnie tę idealistyczną opowieść o walce dobra ze złem, której scenariusz bije na głowę wiele filmów fabularnych o podobnej tematyce. Wyśmienita kreska, uwiarygodniająca dystopijną rzeczywistość i wszelkie stwory w niej zamieszkałe, przepięknie liryczna partytura Hisaichiego, i cudowne przesłanie, które powinno się wbijać do głowy wszystkim uczniom szkolnym. [Beowulf]
„Nausicaa” jest najlepszym filmem Miyazakiego, jaki było mi dane oglądać. Zachwycające jest w nim dosłownie wszystko – świat wykreowany na potrzeby opowieści, bohaterowie, historia Ziemi usiłującej odrodzić się po katastrofie ekologicznej… Kwintesencja kina studia Ghibli, czyli wiara, nadzieja i miłość jako remedium na zło w pięknym, lecz nie do końca bajkowym świecie. Myślę, że James Cameron podzieliłby moje zdanie. [Fidel]
Niebo nad Berlinem / Der Himmel über Berlin (1987)
reż. Wim Wenders
Ten film to jedna wielka hipnoza. Narrator przedstawia nam zlepki słów ludzi, kamera pokazuje ulice, mieszkania, domy w bardzo chaotyczny, a zarazem hipnotyczny sposób. Okazuje się, że słyszymy to, co aniołowie, czyli myśli ludzi przesiąkniętych radością, smutkiem, nostalgią… Te słowa urzekają, jest w nich prawdziwość, naturalność, zwykłe odczucia ludzi pogrążonych w codziennych sprawach. [cosmic13]
Nieoczekiwana zmiana miejsc / Trading Places (1983)
reż. John Landis
Lata 80, to okres panowania dwóch gatunków – kina akcji i komedii. Nic więc dziwnego, że i u mnie nie brakuje ani jednego, ani drugiego. A ponieważ ówczesnym królem komedii można bez problemu określić Eddiego Murphy, toteż bez wstydu umieszczam tę klasyczną zgrywą z jego udziałem w swoim topie. I choć długo obstawałem również przy „Coming to America”, to ostatecznie mój głos idzie na dopiero drugą kinową rolę czarnoskórego prześmiewcy, któremu z werwą wtóruje cała śmietanka ‘białasów’ z kapitalnym Danem Aykroydem w roli rozpieszczonego milionera na czele. Każdy z pewnością zna „Nieoczekiwaną zmianę miejsc” – choćby i z legendarnej Polonii 1, która swego czasu puszczała ją niemal co dzień – więc nie ma co się tu specjalnie rozpisywać. Krótko: piekielnie śmieszna wariacja na temat ‘od zera do bohatera’, w dodatku pomnożona przez dwa.[Mefisto]
Ofiarowanie / Offret (1986)
reż. Andriej Tarkowski
Ostatni i najtrudniejszy film Andrieja Tarkowskiego. W „Ofiarowaniu”, jak w żadnym innym filmie, czuć piętno nadchodzącego końca. Pomiędzy hipnotyzującymi kadrami sfotografowanymi przez Svena Nykvista czai się śmierć. U kresu życia Tarkowski nie stawia żadnych pewnych tez, nie sili się na pełne spokoju podsumowanie swojej myśli i twórczości. „Ofiarowanie” jest obrazem przejmującej niepewności, rozpaczliwym pytaniem o istotę człowieczeństwa w kontekście jego kruchości i małości wobec tego, co nieuniknione i niemożliwe do poznania. Genialne, lecz szalenie przygnębiające zwieńczenie twórczości jednego z najważniejszych reżyserów w historii kina. [Fidel]
Oni żyją! / They live! (1988)
reż. John Carpenter
Kim Oni są? Czego chcą? Jedno jest pewne – Oni żyją… “They Live” – określane mianem kultowego thrillera Johna Carpentera, choć jak wiadomo, czasem i kultowość jest rzeczą względną nawet przy uznanych dziełach filmowych. Jednakże w tym przypadku obrazowi nie można odmówić pewnej dozy oryginalności i pomysłowości. I nie chodzi o sam fakt opanowania Ziemi przez przybyszów z innej planety (tak z grubsza przedstawia się fabuła), ale o sposób ich kamuflowania i wtapiania się w społeczeństwo. Ludzie są nieświadomie sterowani przez telewizję i głównie różnego rodzaju hasła widoczne wszędzie… ale na pewno nie gołym okiem. Warto nadmienić, że istnieje grupa rebeliantów walcząca z kosmitami i ich sposobem postępowania, a w samym środku tej walki ląduje przypadkowo główny bohater filmu – John Nada (Roddy Piper), który również przypadkiem odkrywa z pozoru normalne okulary przeciwsłoneczne, jednak po ich założeniu… “Oni Żyją” – film niewątpliwie niezły, który ogląda się bez bólu do samego końca. Nie razi, nie nudzi, akcja jest tu dobrze rozłożona, a klimat miejscami bardzo specyficzny. Choć pod koniec filmu cała koncepcja trochę traci na rzecz nieco bezpłciowej strzelaniny, ale za to już sama końcówka nadrabia [Alieen, fragment recenzji]
Ostatnie kuszenie Chrystusa / The Last Temptation of Christ (1988)
reż. Martin Scorsese
Rzekomo kontrowersyjny, a tak naprawdę głęboko zgodny z Biblią obraz ostatniego kuszenia. Przedstawiony z niezwykłą plastycznością i artyzmem oraz kraszony klimatyczną muzyką. Genialna decyzja o obsadzeniu roli Jezusa przez Willema Dafoe – aktora niezwykle charakterystycznego.[paj]
Gdzie mamy tu herezję? Zwracając uwagę na ludzką stronę osobowości Chrystusa, czy burząc jedynie formalny, zewnętrzny wizerunek Chrystusa? Wydaje się, że protestujący i podkładający wówczas pod kinami bomby nie zwrócili uwagi na problem, który film porusza, a jedynie zawczasu zbojkotowali utwór, którego ani nie widzieli (sic!), ani nie chcieli zobaczyć, tym bardziej zrozumieć! Czyżby film Scorsese był obrazem groźnym, burzącym dotychczasowe postawy, opinie i poglądy natchnione duchem chrześcijańskim wyniesionym z pism Nowego Testamentu? Jeśli ktoś film obejrzał i go zrozumiał może odpowiedzieć tylko w jeden sposób. [desjudi, fragment artykułu]
Pierwszy krok w kosmos / The Right Stuff (1983)
reż. Philip Kaufman
Chyba jedyne takie widowisko o początkach podboju kosmosu, które porywa nie tylko swą astronomiczną długością, lecz i równie kosmiczną obsadą, pełną kultowych nazwisk (kogo tu nie ma i jacy wszyscy młodzi: Sam Shepard, Dennis Quaid, Fred Ward, Scott Glenn, Ed Harris, Lance Henriksen, Barbara Hershey, Jeff Goldblum…), fantastycznymi zdjęciami, potężną muzyką (Oscar) i, przede wszystkim, samą historią, której epika i heroizm, a jednocześnie kameralność i szaleństwo robią ogromne wrażenie. Świetne kino nie tylko dla geeków z NASA.[Mefisto]
Nieco zapomniany klasyk z czterema Oscarami na koncie. Film z gwiazdorską obsadą, gdzie Harris gra Glenna, Glenn gra Sheparda, a Shepard gra Yeagera… Film o początkach aeronautyki w USA i grupie pierwszych astronautów. Tak naprawdę nie wiadomo, jak ich nazwać i jak ocenić ich zapał i chęć bycia pierwszymi. W ówczesnych latach niewiele było wiadomo o tym jak (i czy w ogóle) człowiek jest w stanie znieść warunki stanu nieważkości. Podejrzewano, że nie da się oddychać pomimo skafandrów, że można stracić wzrok. Nie mówiąc już o tym, iż sam start był śmiertelnie niebezpieczny. A jednak tego dokonali. To film o ich heroicznej postawie. [Gemini]
Pink Floyd The Wall (1982)
reż. Alan Parker
Osoba Rogera Watersa odbierana jest różnie. Brytyjski muzyk ma wielu zwolenników, jak i wrogów, nawet w szeregach oddanych fanów zespołu Pink Floyd. Podobnie jest z „The Wall”, jego największym dziełem. „Ściana” już jako sam album koncepcyjny jest dla mnie niezwykła, przepełniona skrajnymi emocjami i, w całej swojej pompatyczności, jednak prawdziwa i szczera. Film Parkera przenosi ją o poziom wyżej. Mistrzowskie połączenie obrazu i dźwięku, niezapomniane animacje Geralda Scarfe i zaskakująco dobra rola Boba Geldofa tworzą z „The Wall” najlepszy film muzyczny w historii kina. [Fidel]
Poza prawem / Down by law (1986)
reż. Jim Jarmusch
Co sprawiło, że tak bardzo cenię ten film? Atmosfera, atmosfera, niesamowita atmosfera! Gęsty, hipnotyczny klimat dosłownie wylewa się z ekranu. Waits, Bengini i Lurie dokonali rzadkiego wyczynu: stworzyli przerysowane, groteskowe postacie, w które mimo wszystko jesteśmy w stanie uwierzyć i im szczerze kibicować! Jarmusch wspiął się na wyżyny swojego talentu, a „Poza Prawem” po brzegi wypełnione jest niesamowitymi i bardzo pomysłowymi patentami, które sprawiają, że do tego filmu ciągle chce się wracać! [Piotr Han]
Przedstawiamy Feeblesów / Meet the Feebles (1989)
reż. Peter Jackson
Na początek ostrzeżenie: to nie zabawa dla każdego. Kto był zniesmaczony Martwicą mózgu, czy Złym smakiem, nie ma tutaj czego szukać. Choć Feeblesy są zdecydowanie mniej krwawe, a żywych aktorów zastępują pluszaki, poziom obrzydliwości i absurdu jest pomnożony razy kilka, a czarny humor miejscami na granicy totalnego przeszarżowania. Trudno też z początku załapać konwencję: mnie to zajęło jakieś 20 minut. Ale kiedy już się załapie ten mega-specyficzny klimat, dostosowując się do wymagań stawianych przez scenarzystów (“wyjmij kija z dupy, ok?”), nie pozostaje już nic innego, jak zanurzyć się w tym pełnym narkotyków, seksu, chorób wenerycznych, krwi, absurdu i zakulisowych przepychanek artystycznych świecie, chłonąc każdą jego cenną sekundę, na przemian wybuchając śmiechem i krzywiąc się w niesmaku, doceniając kunszt Jacksona w budowaniu przeplatającej się historii kilku oryginalnych postaci, której finał po prostu masakruje przeponę. [Nawrocki]
Rambo II / Rambo: First Blood, Part II (1985)
reż. George P. Cosmatos
Rambo, pod warunkiem wykonania pewnego zadania, opuszcza ciężki obóz pracy. Udaje się z tajną misją do Wietnamu w celu zrobienia kilku zdjęć (sic!) rzekomo istniejącym, mimo zakończenia wojny, obozom z amerykańskimi jeńcami. Podczas wykonywania zadania, nie wytrzymuje i w pojedynkę uwalnia jeńców chcąc z nimi wrócić. To nie podoba się dowództwu amerykańskiemu i zostaje pozostawiony na pastwę wietnamskich żołnierzy. To film zupełnie inny od części pierwszej. Scenariusz napisany przez Sylvestra Stallone wespół z Jamesem Cameronem to typowa wojenna rozwałka. Efekt reaganowskiej polityki i nienawiści do komunistów. Ganianie po dżungli, strzelanie, wybuchy i wojna w pojedynkę. Ogląda się to po niemal 27 latach wciąż znakomicie. Sekwencje akcji wielokrotnie cytowane (często parodystycznie :). Jeden z większych przebojów 1985 roku. [Tomashec, fragment opisu sequeli]
Ran (1985)
reż. Akira Kurosawa
Perfekcja, z jaką to dzieło zostało nakręcone, przewyższa pedantyzm Kubricka czy Camerona. Wszystkie elementy są dopieszczone do granic możliwości. Przygotowania trwały wiele lat, samo szycie kostiumów – z tego co czytałem – zajęło 2 lata. Kurosawa, zanim zaczął kręcić, miał gotowy storyboard do każdej sceny, wybudował naturalnej wielkości zamek, który potem spalił, zatrudnił najlepszych aktorów z teatru Noh, sprowadził konie z USA… Na szczęście nie wyszedł z tego drugi Ben Hur a niezwykle krwawy, pełen goryczy dramat (ponoć jest tu dużo wątków autobiograficznych). Ran to luźna adaptacja “Króla Leara” Szekspira, jeden z ostatnich filmów Kurosawy. [novaq, wypowiedź z forum]
Razorback (1984)
reż. Russel Mulcahy
Film o morderczej świni – przynajmniej nominalnie. W istocie przede wszystkim to najpiękniejszy koszmar senny, jaki może nawiedzić nieszczęśnika zabłąkanego wśród australijskich bezdroży. Wypełniony niezwykłymi obrazami, które wgryzają się w świadomość i podświadomość widza z zawziętością tytułowego wieprza. Przy tym w filmie nie ma ani odrobiny pseudopoetyckiego bełkotu, który zbyt często bywa bolączką filmów o onirycznym nastroju. Razorback działa równie dobrze jako klasyczny horror o konfrontacji człowieka i bezlitosnych sił natury. [Paszczak]
Film z mojej ulubionej kategorii, czyli bierzemy najgłupszy pomysł po tej stronie Rio Grande i próbujemy wyciągnąć z tego tyle ile się da. Film opowiada o ludożerczym guźcu hasającym po australijskich zadupiach, a ty, miast zagryzać popcorn i śmiać się do rozpuku z głupoty reżysera, podziwiasz sztuczki montażowo-operatorskie i marzysz o oprawieniu niektórych kadrów w ramki. A poza doznaniami estetycznymi Razorback oferuje też doznania emocjonalne. Gdy napięcie wisi w powietrzu, tobie przyśpiesza tętno. Gdy ktoś mówi, że zemści się na tym cholernym wieprzu, to mu wierzysz. Gdy zwierz wkracza do akcji, to siedzisz, jak na szpilkach. Biorąc pod uwagę, jak łatwo było spieprzyć ten materiał, można bez żenady mówić o celuloidowym cudzie. [Phlogiston]
Rybka zwana Wandą / A Fish Called Wanda (1988)
reż. Charles Crichton
Powiedzmy sobie szczerze, Kevin Kline ukradł ten film, każdą scenę, każdy dialog, każdą sytuację. Oscar jak najbardziej zasłużony. Ale „Rybka zwana Wandą” to również wspaniałe przemieszanie brytyjskiej i amerykańskiej wrażliwości oraz poczucia humoru, zabarwione tak genialnymi scenami jak ta, w której John Cleese podnieca Jamie Lee Curtis językiem rosyjskim. Cudo. [Beowulf]
Zderzenie kultur, amerykańskiej i brytyjskiej z zuchwałym rabunkiem w tle. Spora dawka brytyjskiego humoru w najczystszej postaci. Plus rewelacyjni John Cleese, Jamie Lee Curtin oraz Kevin Kline.[Lawrence]
Salvador (1986)
reż. Oliver Stone
Wojna domowa ze wszystkimi jej konsekwencjami pokazana w zasadzie w bardzo prozaiczny sposób. Bez epatowania cierpiętnictwem i zwieszania głowy. W najstraszniejszych czasach ludzie wciąż chcą żyć normalnie: napić piwka i pośmiać. Jutro już mogą na to nie mieć szansy. Niezła, dla fabuły nieistotna, dla efektu emocjonalnego wyjątkowo ważna, jest scena gdy Belushi uczy młodego indiańca – bez jednej ręki i ze szramą na pół klatki piersiowej – przybijać piątki. Młody śmieje się od ucha do ucha. W cholerę mocna scena. Polecam film, choć to klasyk, o którym pewnie przypominać nie trzeba. [dillinger]
Samoloty, pociągi i samochody / Planes, Trains & Automobiles (1987)
reż. John Hughes
John Hughes tym razem bez młodych ludzi, za to ze Stevem Martinem i Johnem Candy, którzy stają się sobie bliscy (i na głowie) podczas dalekiej i mocno komplikującej się podróży świątecznej. Ale ta zmiana wieku bohaterów, jak i konwencji na nieco bardziej zwariowaną i beztroską, nie przynosi wielu różnic w samym charakterze opowieści. Wciąż jest słodko-gorzko, wciąż szczerze i często bez ogródek (doskonała scena z ‘fuckami’), a proporcje znowuż idealnie wymieszane. Fajne i ciepłe kino (czerpiące nieco z Capry – od którego je zresztą wolę), kapitalnie oglądające się nawet bez ‘syndromu lat 80-tych’. Dziś takich ze świecą szukać. [Mefisto]
Shoah (1985)
reż. Claude Lanzmann
Razem z fabularną “Listą Shindlera” najważniejszy film o Holocauście. Gdy ludzie opowiadają o tym, co przeżyli, niekiedy nie powstrzymując łez, można namacalnie poczuć, jakby się przeżywało to, co oni. Brak jakichkolwiek archiwaliów, zdjęć, prawdopodobnie podyktowane chęcią Lanzmanna, by nie traktować wydarzeń w formie “tego, co było kiedyś” lecz by właśnie z opowiadającymi “tu i teraz” wyobrazić sobie wszelkie te okropieństwa. Więc zamiast ich reżyser umieszcza krajobrazy, miejsca niepamięci – las, pole, szyny kolejowe, pozostałości po obozach. [Joe Chip]
Siedem bram piekieł / E tu vivrai nel terrore / The Beyond (1981)
reż. Lucio Fulci
„Chciałem stworzyć horror absolutny, zawierający całą grozę naszego świata” – mówił o „Siedmiu bramach piekieł” Lucio Fulci. Najkrócej mówiąc: udało mu się. „Siedem bram piekieł” to nie tylko najlepszy zombie-horror w karierze włoskiego reżysera, ale też jeden z najbardziej intrygujących i przerażających filmów grozy w historii kina. Fabuła, opowiadająca o starym hotelu, w którym otwarta została brama piekła, traktowana jest jedynie jako pretekst dla całej serii makabrycznych, niepokojących epizodów, ledwie powiązanych ze sobą fabularną nicią. Logiki, sensu czy ciągu przyczynowo-skutkowego tu nie uświadczymy. Fulci wychodzi z założenia, że najbardziej przerazi widza to, czego nie jest w stanie ogarnąć. Tak też się w jego filmie dzieje – kolejne sceny, coraz brutalniejsze i coraz bardziej niezrozumiałe, tworzą piekielną mozaikę, w której najstraszniejsza jest niemożność znalezienia przez odbiorcę jakiegokolwiek punktu zaczepienia. [Motoduf]
Wiele z filmów na tej liście cechuje perfekcja, dopracowanie w najdrobniejszych szczegółach, zegarmistrzowska precyzja… To nie jest jeden z tych filmów. Koronnemu dziełu Fulciego można zarzucić bełkotliwość narracji, kiczowatość krwawych efektów (tu wyróżnia się idiotyczna scena z pająkami), mizerne momentami aktorstwo… wszystko to prawda i nic z tego nie ma większego znaczenia w obliczu niesamowitej atmosfery filmu, nieokiełznanej wyobraźni reżysera i wreszcie najlepszego w dziejach filmowego horroru finału, stanowiącego idealne połączenie treści, obrazu i muzyki.[Paszczak]
Silverado (1985)
reż. Lawrence Kasdan
Western, który w latach 70-tych doświadczył spadku popularności, w kolejnej dekadzie przeżył prawdziwy regres. Przesyt spowodował, iż powstało mniej tego typu produkcji, a co gorsza, ciężko znaleźć produkcję godną uwagi. Jednym z lepszych westernów w latach 80-tych był właśnie “Silverado”. Autem filmu jest z pewnością doborowa obsada (choć niektórzy jeszcze nie byli wówczas gwiazdami największego formatu), poprawna muzyka i ciekawa fabuła. Z drugiej strony nie ustrzeżono się błędów, ponadto czuć już klimat filmów akcji lat 80-tych (dla części widowni może to być zaleta, w moim mniemaniu w odniesieniu do westernu jest to lekka wada). [doveling]
Skowyt / The Howling (1981)
reż. Joe Dante
Jako miłośnik futrzaków wyjących do księżyca, mogłem na miejscu pierwszym umieścić tylko jeden film. Ten, który wyznaczył pewien standard w dziedzinie horrorów traktujących o likantropii; standard, do którego niewielu się później zbliżyło. Film, który przeraża mnie nawet dzisiaj, który uświadomił mnie, że w każdym z nas jest pierwiastek zwierzęcy, który pragnie wyrwać się, zapanować nad nami i powrócić na łono natury. [Wyjec]
The Quiet Earth (1985)
reż. Geoff Murphy
Postapokaliptyczna wizja świata. Budzisz się pewnego dnia, a w radio i telewizji cisza w eterze. Wychodzisz na ulicę, a tu ni żywego ducha. Wyludnione miasto, porzucone samochody. Nie wiesz kiedy, jak i dlaczego zostałeś sam. Zastanawiająco mało znany obraz biorąc pod uwagę poziom filmu. [Gemini]
Videodrome (1983)
reż. David Cronenberg
Cronenberg kocha halucynacje. Psychiczne choroby, omamy, zwidy, deliryczne stany przyprawione narkotykami, wielowymiarowy seks i ciało ulegające koszmarnym metamorfozom. Na zdrowy rozsądek nie ma tu miejsca, więc widza nietypowy klimat od razu zniechęca bądź szybko fascynuje, przy czym na obojętność raczej nie ma tu miejsca. „Videodrome” z 1983 roku jest nie tylko doskonałym wprowadzeniem w twórczość Kanadyjczyka, ale i błyskotliwym (jeśli w ogóle można użyć słowa „błyskotliwy” omawiając kino Cronenberga) paszkwilem na media światowe, które na początku lat 80. bezczelnie zadomowiły się w kręgach władzy. (…) Cronenberg połączył ze sobą seks i przemoc nadając im nowe znaczenia wynikające z krytyki kultury medialnej. Film z aktami sadomasochistycznymi zaraża Maxa Renna osobliwymi halucynacjami, które powodują zmianę rzeczywistości, w której porusza się główny bohater. Max staje się – dosłownie – urządzeniem programowanym przez kasetę video wkładaną do brzucha, w którym tkwi dziura w kształcie pochwy. Pistolet, którym chce zastrzelić człowieka odpowiedzialnego za nowy rodzaj uzależniającego medium, stapia się z jego ręką – mechanizm broni łączy się z kośćmi, żyłami, skórą. Sam telewizor ożywa – oddycha, jego „serce” pulsuje – po czym wciąga Maxa-widza w siebie, stając się jego kochanką. [desjudi, fragment recenzji]
Werdykt / The Verdict (1982)
reż. Sidney Lumet
Paul Newman gra Franka Galvina, adwokata, który ma duuuuży problem z alkoholem. Jego przyjaciel załatwia mu sprawę, w której łatwo i bezboleśnie można uzyskać lukratywną ugodę. W starym cyniku odzywa się jednak sumienie i postanawia zmierzyć się z oskarżonymi na sali sądowej… Tyle fabuła. Aktorsko jest prima sort – Newman dostał chyba nawet nominację do Oskara za tę rolę, a Charlotte Rampling (piękna kobieta!), James Mason i Jack Warden nie zostają w tyle. „Werdykt” to dla mnie synonim terminu „film z klasą”. Brak szokujących twistów, brak szaleńczych jazd kamery, brak aktorskiej szarży. Widzieliśmy już podobnych bohaterów, przeżywaliśmy już podobne sytuacje. A jednak wszystkie elementy fabuły, pod batutą maestro Lumeta, składają się w całość, która może nie „kopie dupy”, może nie „zrywa czapy”, ale przykuwa do ekranu, emocjonuje, a po napisach końcowych pozostawia w uczuciu pełnej satysfakcji. [Phlogiston]
Wielki chłód / The big chill (1983)
reż. Lawrence Kasdan
Bardzo ciepła i optymistyczna opowieść o relacjach międzyludzkich, podana z wdziękiem i humorem, oraz z odpowiednią dozą sentymentu i zadumy, dalekich od hollywoodzkiego przesadyzmu. Dodajmy do tego wyśmienitą grę aktorską, kapitalne dialogi, oryginalną i leniwą atmosferę, parę świetnych żartów oraz niesamowitą ścieżkę dźwiękową, która idealnie podsumowuje ekranowe wydarzenia. Wszystkie te składniki wymieszane są perfecto i sprawiają, że to naprawdę udany komediodramat, którego nie sposób nie polubić. Co prawda specyficzny, nieco senny klimat nie każdemu przypadnie do gustu, a i niektóre zachowania bohaterów i/lub archaizmy danej epoki mogą irytować, lecz nie zmienia to faktu, iż to jeden z najlepszych filmów traktujących o przyjaźni, miłości i zaufaniu, jakie kiedykolwiek powstały. A dla złośliwych to także najlepsza rola Kevina Costnera…[Mefisto]
Wojna państwa Rose / The War of the Roses (1989)
reż. Danny de Vito
Wielce niedoceniona (a może nie chcąca być rozumiana?) tragikomedia z humorem czarnym, jak smoła, choć ani razu nie przekraczającym granic dobrego smaku. Rzecz o pewnym małżeństwie – z początku szczęśliwym, by nie powiedzieć idealnym. Ale z każdym kolejnym rokiem i zmianami, jakie zachodzą w życiu państwa Rose, obraca się ono w piekło na ziemi, przy którym nawet wojna w Wietnamie jawi się jako honorowy pojedynek. Całość rzecz jasna nieco wyolbrzymiono (ale czy na pewno? w końcu życie nie takie scenariusze już pisało – patrz niżej), przejaskrawiono specjalnie ku uciesze widzów, by ci mogli z bananem na ustach i jednocześnie lekkim przerażeniem oglądać kolejne potyczki (tak słowne, jak i fizyczne) kapitalnego Michaela Douglasa i (wtedy jeszcze) nieziemsko seksownej Kathleen Turner (oboje nominowani za swe kreacje do Złotego Globu), pomiędzy którymi pałęta się jeszcze, zupełnie bezradny w zaistniałej sytuacji, Danny DeVito – także reżyser owego dzieła. Tak właśnie, nie boję się tego filmu nazwać dziełem sztuki. Może nie jest to poziom ‘arcy’, wszak twórcy nie kryją się z tym, iż chodzi jedynie o porządną rozrywkę z mocną puentą/przestrogą, lecz nie ulega wątpliwości, że w swojej kategorii nie ma sobie równych. Nie taka ciekawa ciekawostka: w 2009 r. niejakiemu Richardowi Shenkman z South Windsor w stanie Connecticut tak bardzo udzieliła się obsesja na punkcie filmu, że przez 13 godzin przetrzymywał jako zakładnika swą byłą żonę. Co prawda kobieta zdążyła uciec, lecz dom spłonął, a jego skazano go na 70 lat więzienia.[Mefisto]
Wolny dzień Ferrisa Buellera / Ferris Bueller’s Day Off (1986)
reż. John Hughes
Najfajniejsze wagary, jakie widział świat. Komedia z pozoru zwyczajna, ale ogląda się ją wybornie. Masa znakomitych gagów (pomysły bohatera przebijają dokonania McGyvera o kilka długości), lekki klimat i ten wyczuwalny „feeling” lat 80-tych powodują, że to pozycja obowiązkowa dla każdego szanującego się kinomana… [snappik]
Wożąc Panią Daisy / Driving Miss Daisy (1989)
reż. Bruce Beresford
Stara Żydówka i jej czarnoskóry szofer przemierzają drogi Georgii, stając się dla siebie najbliższymi osobami. Oryginalny scenariusz, genialne kreacje Tandy i Freemana (Aykroydowi również należą się pochwały) i niezwykła muzyka sprawiają, że dostajemy idealny film na spędzenie niedzielnego popołudnia. [doveling]
Wrota niebios / Heaven’s Gate (1980)
reż. Michael Cimino
Film z biegiem czasu coraz bardziej doceniany. Przy $44 mln budżecie zarobił nieco ponad $3 mln w USA. Jakby zapomniany, teraz doczekał się odświeżenia na festiwalu w Wenecji w ramach cyklu klasycznych produkcji i pod koniec roku zobaczymy go na blu-ray. Prawdziwa epopeja umiejscowiona w Wyoming pod koniec XIX wieku, opowiadająca o brutalnym konflikcie między właścicielami ziemskimi a biednymi osadnikami z Europy środkowo-wschodniej. Dzięki temu usłyszymy w naszych głośnikach polski język, zobaczymy znajome tańce (długie, ale świetne taneczne sekwencje), a także usłyszymy nasze rodzime melodie (“Góralu, czy ci nie żal” w amerykańskim filmie wywołuje niemały uśmiech). [doveling]
Wzgórze złamanych serc / Heartbreak Ridge (1986)
reż. Clint Eastwood
Ten wojenny dramat jest jak „Szwed” – urywa widzom łeb. Eastwood pojechał tu po bandzie, jeśli chodzi o teksty i charakterystykę bohaterów. Oczywiście nie ma tu niczego oryginalnego, ale czuć cynizm Clina na kilometr, a to mnie zawsze chwyta. To jeden z najchętniej przeze mnie oglądanych filmów w ogóle. [snappik]
Zagadka nieśmiertelności / The Hunger (1983)
reż. Tony Scott
Dzieło to było ciekawym podejściem do sprawy wampiryzmu i nieśmiertelności (stąd może chybiony polski tytuł – Zagadka nieśmiertelności) i niosło ze sobą kilka ciekawych rozwiązań technicznych (między innymi montaż, którego oryginalność dostrzegamy już w pierwszej scenie: ujęcia pokazane są niechronologicznie zdradzając, jakie następstwa będzie miało działanie bohaterów) (…) Debiutujący Tony Scott dokładnie przemyślał każde posunięcie w czasie kręcenia The Hunger, poczynając od estetyki, w jakiej jest film utrzymany. Początek lat osiemdziesiątych był okresem tworzenia się w kulturze masowej nowej mody nazywanej New Romantic. To właśnie nowy romantyzm przyciągnął Tony’ego Scotta i to w jej atmosferze utrzymany jest film, od sceny początkowej, w której na dyskotece Miriam i John wybierają sobie ofiary wśród tańczących, którym przyśpiewuje Peter Murphy – wokalista Bauhaus, jednego z najoryginalniejszych zespołów tamtego czasu. Marphy nie przypadkiem śpiewa sztandarowy utwór swojego zespołu „Bela Lugosi’s Dead”, przebój mówiący o legendarnym odtwórcy roli hrabiego Drakuli [Jezier, fragment artykułu]
Zdążyć przed północą / Midnight Run (1988)
reż. Martin Brest
Świetny film na każdą okazję i doskonały przykład niczym nieskrępowanego, amerykańskiego kina późnych lat 80-tych. Niby serio, a jednak grający na największym luzie w całej swojej karierze Robert De Niro (nominowany tu zresztą go Złotego Globu); pocieszny i celowo fajtłapowaty Charles Grodin, który bezustannie wkurza tego pierwszego; śmiertelnie poważny Yaphet Kotto, z którym lepiej nie zadzierać; podtatusiały John Ashton, który choć nie wiem jakby się starał, to zawsze kończy na drugim miejscu (nawet gdy wydaje mu się, że jest górą); rozbrajająco spięty Joe Pantoliano, który puszcza wiązankę za wiązanką na wszystkich wokół; no i nieziemsko opanowany Dennis Farina, który nieco naigrywa się tutaj ze swojego image’u w dopiero co zakończonym serialu „Crime Story”, gdzie zagrał po przeciwnej stronie barykady. Do tego mamy też sporo barwnych postaci drugiego planu, akcja goni tu akcję, cięta riposta ustępuje drugiej, a humor – tak sytuacyjny, co słowny – idealnie miesza się z dramatyzmem. Całość oprawiona kapitalną muzyką Danny’ego Elfmana i poprowadzona sprawną ręką Martina Bresta (który w tej samej dekadzie dał nam także „Gliniarza z Beverly Hills”). Tak, „Zdążyć przed północą” to zdecydowanie jeden z moich ulubionych ‘buddy movies’, nie tylko danej dekady. [Mefisto]
Zemsta po latach / The Changeling (1980)
reż. Peter Medak
Jest w filmie motyw, który bardzo mi się podoba: główny bohater (świetny George C. Scott) gra na pianinie. Dzwoni telefon, wstaje od instrumentu. Kamera robi najazd na klawisze – i nagle jeden z nich sam się zapada. Nie było fizycznej możliwości, żeby ktoś go wcisnął. Doceniam to, że twórcy grają w otwarte karty – “tak, to jest film o nawiedzonym domu. Nie podoba się? Tam są drzwi. Tu wszystko będzie elegancko i klasycznie…”. A dziś… ech, pewnie nie obyłoby się bez jakiegoś kretyńskiego twistu. No, ale nie marudźmy – film powstał w jedynych słusznych dla kina czasach, a reżyser Peter Medak pokazał, jak trzymać widza w nieustającym napięciu, gdy na ekranie mało co się dzieje. „Zemsta po latach” nie jest jakimś szczególnie znanym horrorem, ale tam gdzie jest znana, cieszy się w pełni zasłużoną estymą.[Phlogiston]
Znachor (1981)
reż. Jerzy Hoffman
Jeśli miałbym wskazać filmy, które w największym stopniu i w największej ilości scen ścisnęły mnie za gardło, to film Jerzego Hoffmana byłby jednym z pierwszych, jakie bym wymienił. Jeden z najbardziej wzruszających filmów, jakie dane mi było zobaczyć. Poza tym ten klimat staropolskiej wsi bardzo mi odpowiada. [Gemini]