Najlepsze filmy lat 80.
75. Kto wrobił Królika Rogera? – Who Framed Roger Rabbit? (1988)
reż. Robert Zemeckis
Detektyw z problemem alkoholowym na tropie mordercy… mordercy, który spuszcza swoim ofiarom pianina na głowę. Robert Zemeckis dokonuje niemożliwego i łączy kino noir z filmem animowanym. Niesamowita, wybuchowa i przede wszystkim zabawna mieszanka. Zresztą nie pierwszy raz można spotkać Myszkę Miki, Królika Bugsa, Kaczora Donalda i Kaczora Duffy’ego w jednym filmie. [Lawrence]
74. Commando (1985)
reż. Mark L. Lester
Totalnie jajcarski action-flick, którego absolutnie nie można brać na poważnie. Kopalnia kapitalnych one-linerów, scen tak głupich, że aż śmiesznych, na dodatek jest to najlepszy film z gatunku “wszyscy strzelają do głównego bohatera, ale nikt nie trafia”. Pod tym względem Commando to niedościgniony geniusz.[snappik]
Wczoraj chciałem pokazać film kumplowi, który go jeszcze nie widziałem. Włączyłem Polsat i miałem sobie pójść, ale mówiłem sobie “scena jak stacza się samochodem z górki i idę”, “jeszcze tylko akcja w samolocie”, “scena w centrum handlowym trwała przecież chwilkę”, “sklep z bronią to moja ulubiona scena” i tak dalej, aż obejrzałem całość 🙂 Prawdziwy klasyk – niezmiennie od 2 klasy podstawówki będący na czele mojego prywatnego rankingu “najczęściej oglądany film”, ale za to nigdy nie oglądałem go w oryginalnym ratio, bez lektora i bez reklam (czasami przewijane na vhs). Konkurencję w kategorii “lajtowe, zajebiste filmy” stanowią dla Commando chyba tylko Gwiezdne Wojny, Indy i komedie sensacyjne z Melem Gibsonem – to dużo mówi o moim stosunku do Arniego w najwyższej formie. Gdyby dzisiaj na ekrany wszedł film o podobnym tonie to chyba zostawiłbym w kasie kina całą pensję. [simek]
73. Goonies (1985)
reż. Richard Donner
Paradoksalnie nie widziałem „Goonies” w dzieciństwie. Po raz pierwszy zapoznałem się z tym filmem już grubo po dwudziestce, a jednak wywarł na mnie ogromne wrażenie mieszanką spełniania młodzieńczych fantazji, rozpisanej na kilka partii fantastycznej przypowieści o lojalności i przyjaźni, oraz przygodowym klimatem nie z tej ziemi. „Goonies never say die!” [Beowulf]
Ten film to jedna wielka wspaniała przygoda. Goonies to film z bohaterami których nie da się nie polubić. Kiedy oglądałem ten film za pierwszym razem, byłem młodszy od jego bohaterów. Choć teraz mógłbym mieć dzieci w ich wieku, film dalej ogląda mi się wyśmienicie. [mroziek]
72. Grobowiec świetlików / Hotaru No Haka (1988)
reż. Isao Takahata
Po tym filmie miałem wielką gulę w gardle. Ktoś może pomyśleć, że to zwykłe anime, ale byłby w ogromnym błędzie. Film opowiada historię osieroconego rodzeństwa podczas wojny. Morderstwa, głód, bieda, choroby, zniszczenie – z tym wszystkim mają do czynienia nasi bohaterowie. A twórcy pokazali to naprawdę dosadnie i dogłębnie nie bawiąc się w żadne domysły z widzem. Szkoda, że wszystko okazuje się tak złudne i prowadzi do niczego innego jak naszej zguby. Dlaczego żaden amerykański reżyser nie nakręcił podobnego filmu, nie pokazał tego w tak genialny sposób w żadnym filmie. Może się boją? Może nie potrafią? Zrobili to dopiero Azjaci w postaci anime. [Turus]
Zaczynam oglądać. Co za głupi film! Pierwsze minuty to pasmo samych rozczarowań, które o mało niedoprowadziły do zakończenia seansu. Skąd pomysł, aby de facto dramat wojenny podać jako anime?! Porażka! Scenariusz już na początku zdradza jak się skończy film. Zero zaskoczenia! I te dzieci… Ta mała, czy ona przestanie wreszcie drzeć japę? No nie wyrobię… A jednak zacząłem oglądać. Minuta po minucie, scena po scenie. I wsiąkłem. Po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że nie mogę oderwać wzroku od ekranu… Cóż za fantastyczny pomysł, aby de facto dramat wojenny podać jako anime! Scenariusz już na początku zdradzający jak się skończy film powoduje, że chcemy dociec “jak do tego doszło”. I ta mała… Wszystko bym oddał, aby znów usłyszeć jej krzyk, jej płacz. Kończę oglądać. Co za genialny film! [Gemini]
71. Ucieczka z Nowego Jorku / Escape from New York (1981)
reż. John Carpenter
Być może nie jest to najlepszy film Johna Carpentera, ale dla niżej podpisanego stanowi on dzieło, po którym zaczął spoglądać na kino z zupełnie innej perspektywy. Ma on bohatera, Snake’a Plisskena, którego cynizm kłóci się z postawą herosa z większości widowisk science-fiction. A jednak ten jego stosunek do misji uratowania prezydenta z zamienionego w więzienie Nowego Jorku, do człowieka, który go na tę misję wysłał, do swoich sojuszników, w końcu do samego prezydenta, ostatecznie budzi podziw i wywołuje niemałą konsternację, bo na koniec filmu Plissken wychodzi czysty jak zła. Jest kłamcą, kryminalistą, typem oschłym i niezbyt sympatycznym dla nikogo, dbającym tylko o własną skórę, lecz w finale pozwala sobie na gest wynoszący go gdzieś daleko i wysoko. A może po prostu nic go już nie obchodzi? [Crash]
70. Czarny deszcz – Black Rain (1989)
reż. Ridley Scott
Yusaku Matsuda, odtwórca roli Sato, w chwili kręcenia był nieuleczalnie chory na raka. Jak twierdził, rola w tym filmie zapewni mu nieśmiertelność. Nie pomylił się. Niezbadane wyroki publiczności sprawiły jednak, że film zaginął w odmętach niepamięci, i dziś pamięta o nim chyba tylko ekipa, aktorzy, i tutejsi bywalcy. Wielka szkoda, bo „Czarny deszcz” to bezbłędnie wyreżyserowana opowieść o honorze, zasadach, przyjaźni, zemście, zderzeniu wschodu z zachodem, zderzeniu charakterów. Dodajcie do tego uber-klimatyczne zdjęcia, elektryzującą muzykę Zimmera, Michaela Douglasa na Harleyu-Davidsonie i sceny strzelanin, których nie powstydziłby się John Woo. Dla fanów sensacji lektura obowiązkowa. [Phlogiston]
Wysokie miejsce na mojej liście. Prawdopodobnie przeceniam ten film ale dla mnie jest tak fajny, że mógłbym oglądać codziennie i nigdy mi się nie znudzi. Ten film to rzemiosło ale za to bez słabych stron, a w kwestii muzyki to nawet ociera się o geniusz. Brak polskiego wydania na DVD to potwarz i absurd. [Sonny Crockett]
69. Rocky IV (1985)
reż. Sylvester Stallone
Jeśli miałbym wybrać film, który byłby symbolem i esencją lat 80, bez wahania wskazałbym na “Rocky IV”. Prosty konkretny przekaz, ikoniczna rola ikonicznego Sylvestra Stallone, niepodrabialnie wyprodukowana charakterystyczna muzyka, maskulinizm i polityka w tle. Przede wszystkim jednak ten film, to jeden wielki ładunek mocy przez duże M. Dawka pałera, którą obdzielić można by było kilka współczesnych produkcji. Walka Dawida z Goliatem ograniczona w formie właściwie do jednego długiego teledysku (ten prawie półtoragodzinny montaż muzyki z obrazem wciąż kapitalnie się ogląda), ociekająca testosteronem. To jakże inna od pozostałych części opowieść o jedynym na świecie bokserze nie wiedzącym czym jest garda, która może i nie jest najlepszą, ale z pewnością najczęściej oglądaną. Potężny, nokautujący cios w nos. [Tomashec]
Aż trudno uwierzyć w to, że film ten należy do tej samej serii i opowiada o losach tego samego bohatera co pierwszy “Rocky”. Trudno, bo jedyne co te filmy mają ze sobą wspólnego to czwórka postaci i tytuł. Na dobrą sprawę fabuły nie stwierdzono, Rocky chce pomścić zmarłęgo tragicznie przyjaciela staje do walki z rosyjskim gigantem. Zanim to jednak nastąpi otrzymujemy sporą dawkę treningowych montaży z niezapomnianą muzyką w tle, po czym oglądamy nie mający nic wspólnego z realizmem, za to bardzo wiele z dobrą rozrywką finałowy pojedynek. I nawet końcowa przemowa głównego bohatera nie jest w stanie zepsuć dobrego nastroju, w jaki ten film wprawia. [Gieferg]
68. Idź i patrz – Idi i smotri (1985)
reż. Elem Klimov
Najbardziej przerażający film wojenny w historii kina, nie bez powodu zaliczany często do gatunku horroru. „Idź i patrz” zaczyna się jako historia nastoletniego Flory, mieszkańca białoruskiej wioski, który znajduje karabin i postanawia zaciągnąć się do partyzantki. Kiedy siedziba jego oddziału zostaje zbombardowana, chłopak wraca do rodzinnej miejscowości, odkrywa jednak, że cała jego rodzina nie żyje, a wieś jest pusta. Dalszy ciąg filmu składa się z luźno połączonych epizodów, przedstawiających tułaczkę głównego bohatera i kolejne etapy bestialskiej eksterminacji miejscowej ludności, dokonywanej przez specjalnie do tego oddelegowane niemieckie komando. „Idź i patrz” nie jest jednak ani moralitetem, ani wojenną propagandówką – w filmie Klimowa nie ma patosu, bohaterstwa czy martyrologii. Reżyser zdaje się w ogóle nie myśleć w tego typu kategoriach. Wojna to u niego piekło. Bezdenne, nieograniczone, pojmowane w sposób absolutnie dosłowny. Blisko dwuipółgodzinny seans „Idź i patrz” nie przynosi ulgi; wręcz przeciwnie – to solidny, bezlitosny kopniak w brzuch, po którym trudno się pozbierać. Brak linearnej fabuły i trzyaktowej konstrukcji tylko potęguje zagubienie w świecie pełnym nieuzasadnionego okrucieństwa i przerażających mordów. Bohaterowie bardzo często zwracają się prosto do obiektywu, wypowiadając nie do końca zrozumiałe, często wręcz liryczne kwestie, długie jazdy kamery dokładnie ukazują poszczególne elementy filmowego świata, a niektóre sceny przypominają senny koszmar. Na tej – cienkiej i niepewnej – granicy pomiędzy realnością a szaleństwem, wytwarza się pełny i absolutny obraz wojennego chaosu. Ani przed Klimowem, ani po Klimowie nikt nie pokazał wojny w sposób tak sugestywny i przerażający, tak bardzo dający do myślenia. Sam reżyser stwierdził po premierze, że osiągnął już w kinie wszystko i nigdy więcej nie stanął za kamerą. Po seansie „Idź i patrz” naprawdę trudno mu się dziwić. [Motoduf]
Najbardziej wstrząsający film antywojenny w historii kina. Klimow pokazuje wojnę oczami dziecka, które na skutek traumatycznych przeżyć traci zmysły. Mimo tego, że część filmu jest jedynie dziecięcym koszmarem, to nie sposób odróżnić jej od partii opisujących wojenną rzeczywistość. U Klimowa koszmar jest wszędzie, ten film jest koszmarem, zupełnie jak wojna, o której opowiada. [Fidel]
67. Diuna / Dune (1984)
reż. David Lynch
Chyba najbardziej niedoceniany film, jaki znam. Epicki rozmach, oniryczna atmosfera i interesujący bohaterowie, świetnie zagrani przez mało oczywistych aktorów. Podobno film jest okrojony i osoby, które nie znają książki, nie mogą go ogarnąć – ja książkę znam, więc nie miałem z tym problemów i nie potrafię ustosunkować się do tego zarzutu. Kupuje mnie Lynch urzekającymi widokami i efektami, które choć nieporównywalnie słabsze od tych ze Star Wars, mają w sobie coś wyjątkowego. [military]
Najbardziej odrealniony film sci-fi jaki widziałem. Chyba przez to, że ma to coś, czego do końca nie jestem w stanie zidentyfikować. Składają się na to scenografia, dialogi, muzyka i przede wszystkim klimat. Jest tu coś niepokojącego, w niektórych scenach nawet odpychającego, Ten film wygląda jakby faktycznie powstał w jakimś odległym świecie i ogląda się tak, jakby postaci w nim występujące rzeczywiście były przedstawicielami obcej cywilizacji. [Gemini]
Epicki twór, który przerósł swojego twórcę jeszcze w fazie tworzenia. Pełen niedoróbek a jednocześnie tak doskonały. [Wyjec]
Mimo tego, że w trakcie realizacji filmu Lynch stracił kontrolę nad jego ostatecznym kształtem, „Diuna” wciąż pozostaje zapierającym dech w piersiach widowiskiem, które – w przeciwieństwie do wielu hollywoodzkich superprodukcji – nosi wyraźny podpis twórcy. O ile pod względem scenariuszowym film zdecydowanie upraszcza wizję Franka Herberta, to pod kątem plastycznym do dziś pozostaje perełką. [Fidel]
66. Dirty Dancing (1987)
reż. Emile Ardolino
Mam słabość do tego filmu. Jeden z filmów dzieciństwa, jeden z tych filmów po których człowiek czuł się niesamowicie błogo. Bardzo dobra rozrywka w postaci historii miłosnej okraszona kultowymi już piosenkami i wygibasami na parkiecie:) [Danus]
Choć film ma już swoje lata, nadal cieszy i będzie cieszył kolejne pokolenia, a dla tych osób, które obcowały z nim w dzieciństwie, na zawsze pozostanie w głowach i sercach. Świetnie kreacje Patricka Swayze i Jennifer Grey, świetna muzyka, bardzo dobra choreografia, to elementy, które sprawiają, że film jest wyjątkowy i ma w sobie to coś, co nie pozwala oderwać się od niego, choćby to był dziesiąty, pięćdziesiąty czy setny raz. Głównie składa się na to klimat, świetna muzyka, główne postacie, oraz sama historia, która jest mieszaniną romansu i dramatu, przygoda, którą wielu chciałoby przeżyć. Film jest lekki, zabawny. Oczywiście fenomenalna jest końcówka, która za każdym razem wywołuje u mnie dreszcze. Warto też wspomnieć, że piosenka, przy której Johnny i Baby wykonują swój ostatni taniec, “The Time of My Life” zdobyła Oscara. [Jacek Hałupka, fragment recenzji]
65. Niekończąca się opowieść / The Neverending Story (1984)
reż. Wolfgang Petersen
Kojarzycie to uczucie, kiedy jakiś film z waszego dzieciństwa, który wspominacie z wielkim sentymentem, który was w jakiś sposób ukształtował, okazuje się po latach miernotą bez większych zalet? Kiedy podchodziłem kilka miesięcy temu po raz kolejny do „Niekończącej się opowieści”, byłem pewny, że popełniam wielki błąd i niszczę sobie część własnego dzieciństwa. Okazało się jednak, że nie mogłem bardziej się mylić – film Petersena ciągle czaruje wspaniałą stroną wizualną, przypowieścią o potędze wyobraźni i ostrzeżeniem – jakże dzisiaj aktualnym – przed zapomnieniem się w wygodach życia. [Beowulf]
Czysta magia kina! Esencja dzieciństwa. Film, który po tylu latach nadal robi ogromne wrażenie nie tyle dekoracjami, scenografią czy efektami, ale pokładami emocji, które ze sobą niesie. Obowiązkowa pozycja dla każdego dziecka. No i nie sposób nie wspomnieć o genialnej piosence Limahla. [Arahan]
Niekończąca się opowieść to piękna przygoda, powrót do lat dziecięcych, kiedy popularne były książki przygodowe, w których główni bohaterowi podróżowali po cudownych krainach wyobraźni. Film świetnie pokazuje zagrożenie dla baśni i bajek, zanik wyobraźni u dzieci, który w dzisiejszych czasach występuje dzięki wszechobecnej telewizji. Filmowa Fantazja znikała, ponieważ nikt już nie marzył o bajkowym świecie… [cosmic13]
Warto mieć marzenia. Warto czytać. Warto czasem być dzieckiem. Brawurowa adaptacja książki niemieckiego pisarza Michaela Ende w wykonaniu jego rodaka Wolfganga Petersena. Klasyk nie tylko dla najmłodszych widzów. [Lawrence]
64. Urodzony 4 lipca – Born On The 4th Of July (1989)
reż Oliver Stone
Kolejne rozliczenie z Wojną w Wietnamie i kolejny świetny film pokazujący jak trudno wrócić jest z piekła. Bohater za granicą, śmieć we własnym kraju – te słowa chyba najlepiej oddają to co przeżył i to jak bardzo wojna zmieniła jego dotychczasowe życie. Sceny w szpitalu, gdzie bohater traktowany jest jak balast czy powrót pijanego bohatera do domu i rozmowa z ojcem to sceny, które najdobitniej oddają charakter tego niełatwego filmu. Jest jednak coś w Urodzonym 4 lipca, co odróżnia go od Plutonu – nadzieja. [Arahan]
Dla mnie najlepsza część „wietnamskiej” trylogii Olivera Stone’a. Duża w tym zasługa Toma Cruise’a, który stworzył postać, której tragizm jest namacalnie odczuwany i potrafi naprawdę mocno poruszyć. [Pegaz]
63. Zniknięcie / Spoorloos / The Vanishing
reż. George Sluizer
Jeden z największych lęków przeciętnego człowieka: bliska osoba znika bez śladu. Natychmiast pojawiają się pytania: Czy jeszcze ją/jego zobaczę? Co się właściwie stało? Co mogę zrobić? Jakie mam szansę na znalezienie? George Sluizer również zadaje nam te pytania. Opowiada interesująco, ale odpowiedź, jakiej udziela nie jest zbyt komfortowa… [Phlogiston]
Dziwny to thriller, bo próbuje się mierzyć i z filozofią i z pogłębioną psychologią postaci i z gatunkową intrygą. Co najważniejsze – na każdym polu osiąga swój cel, choć dla wielu widzów będzie prawdopodobnie mieszanką zupełnie niestrawną. Fabuła „Spoorloos” wydaje się być prosta – młoda dziewczyna zostaje porwana sprzed zatłoczonej stacji benzynowej, a jej chłopak stara się ją odnaleźć. Od gatunkowego schematu ratuje jednak „Spoorloos” co najmniej kilka rzeczy – przede wszystkim filozoficzno-psychologiczna nadbudowa, dzięki której film George’a Sluizera zyskuje co najmniej kilka nowych poziomów, pozwalających na głębszą interpretację, ale też niezwykle oryginalnie poprowadzona intryga i ciekawie rozwinięte charaktery postaci. I choć chciałbym napisać więcej o tym, jak wspaniale reżyser przedstawia motywacje bohaterów i jak pomysłowo rozwija wielopoziomową historię, to jednak wolę ugryźć się w język. „Spoorloos” najlepiej ogląda się bowiem bez jakiegokolwiek przygotowania, samemu wchodząc w meandry fabuły. [Motoduf]
62. Rain Man (1988)
reż. Barry Levinson
Tom Cruise jako młody playboy i człowiek sukcesu z problemami, który odkrywa, że ma starszego chorego na autyzm brata. W tej roli rewelacyjny Dustin Hoffmna. Niezwykła historia przyjaźni i poznawania siebie. Plus piękna muzyka Hansa Zimmera. [Lawrence]
“Rain Man” na 8 nominacji do Oscara otrzymał 4 statuetki. W tym jedną dla niezwykle prawdziwego i wiarygodnego Dustina Hoffmana. A przecież film ten wydaje się oszczędny w środkach wyrazu, wbrew pozorom nie silący się na efekt, ale przez oryginalne wykorzystywanie rekwizytów, zwracanie uwagi na przedmioty, robi wrażenie. Jego siła tkwi też w specyficznym połączeniu czarnego humoru i dramatu. W tle muzyka Hansa Zimmera, która napawa dziwną atmosferą refleksyjności i która zapracowała dla siebie na nominację do Oscara. [Karina, fragment recenzji]
61. Czy leci z nami pilot? / Airplane! (1980)
reż. Jim Abrahams, Jerry Zucker, David Zucker
Pierwsza (choć niektórzy spierają się czy nie należałoby za pierwszą uznać “Kentucky Fried Movie”) z cyklu niezwykle udanych parodii trójki utalentowanych twórców – Davida Zuckera, Jima Abrahamsa oraz Jerry’ego Zuckera (w skrócie ZAZ). Postawili sobie oni za cel stworzyć film napakowany po brzegi odniesieniami do innych, znanych ówcześnie produkcji. Do tego dodali mnóstwo błyskotliwych dialogów i zatrudnili aktorów, którzy wcielili się w swoje role idealnie, biorąc poprawkę, iż wszystko w “Airplane!” to jedna wielka zgrywa. Wśród nich na szczególną uwagę zasługuje dwóch panów. Pierwszy z nich to Leslie Nielsen debiutujący komediowo w roli doktora Rumacka. Drugi ze wspomnianych aktorów to nieodżałowany Lloyd Bridges w roli Steve’a McCroskey’a, szefa lotniska, który potwierdził swój talent komediowy w “Airplane: The Sequel”, obu częściach “Hot Shots!”.
Śmiało można stwierdzić, iż produkcja ta ani trochę się nie zestarzała. Błyskotliwe dialogi bawią słyszane nawet po raz setny, nawiązania do ówczesnych blockbusterów można znajdować w nieskończoność, ciągle odkrywając coś nowego. Przede wszystkim jednak liczy się klimat – absurdalnej, doskonałej zabawy w dobrym stylu (czego niestety nie da się powiedzieć o współczesnych, obrzydliwych i po prostu nieśmiesznych parodiach).
Twórcy zastosowali dość ryzykowny manewr pisząc scenariusz – praktycznie zrezygnowali z fabuły, dając nam w zamian jej substytut wypełniony po brzegi żartami. Na szczęście znakomita większość z nich jest zabawna i widz zupełnie nie zwraca uwagi na brak logiki w zdarzeniach. Więcej nawet – ośmielę się stwierdzić, iż jakakolwiek historia bardziej angażująca szare komórki tylko by przeszkadzała. A tak możemy skupić się na wyłapywaniu odniesień i oddać nieskrępowanej niczym rozrywce. [Dirk, fragment recenzji]
Trio ZAZ w najlepszej formie. Absurd goni absurd, dialogi są totalnie abstrakcyjne, a bohaterowie całkowicie oderwani od rzeczywistości. Masaż przepony gwarantowany! [Arahan]
60. Gliniarz z Beverly Hills / Beverly Hills Cop (1984)
reż. Martin Brest
Obsadzenie Eddiego Murphy w roli wyszczekanego Axela Foleya było strzałem w dziesiątkę. Co więcej, rola w filmie Martina Bresta do dziś pozostaje najlepszym występem ekranowym w filmografii Murphy’ego, zarówno pod względem poziomu aktorskiego, jakości komizmu i dialogów, jak i kasowego sukcesu samego filmu. Sensacyjna intryga jest w zasadzie bardzo prosta; twardy i działający po swojemu gliniarz z Detroit udaje się do Beverly Hills w poszukiwaniu zabójców przyjaciela. Zderzenie dwóch mentalności: brudnego i przemysłowego Detroit, z prestiżem, elegancją i bogactwem Beverly Hills stało się fundamentem do wielu komicznych sytuacji z udziałem Axela Foleya. Jedna z tego typu scen ma miejsce w momencie, gdy Foley podjeżdża swoim zdezelowanym Fordem pod ekskluzywną restaurację, a na zdziwienie obsługi stanem jego auta, tłumaczy: “Tylko parkujcie ostrożnie, zobaczcie jak ostatnim razem urządzili mi auto” (tekst ten powstał w wyniku improwizacji Eddiego Murphy, który na prośbę reżysera miał dodać energii prostej scenie podjazdu pod restaurację 😉
Murphy w “Gliniarzu z Beverly Hills” wyrzuca z siebie słowa w tempie karabinu maszynowego, jest przezabawny, żywiołowy (ten zabójczy śmiech ;), energiczny i przykuwa do siebie całą uwagę widza; ciężko zapomnieć dialog z prologu filmu, gdy Foley sprzedaje ciężarówkę pełną Lucky Strike’ów i wyraziście daklamuje ‘five tousand dollars, five tousand dollars!’, czy też całą scenkę w galerii, gdzie spotyka niejakiego Serge’a, spotkanie z którym przypomina błyskawiczną, zabójczo śmieszną grę w słownego ping-ponga! Na drugim planie wspomaga Eddiego Murphy grupa aktorów, którzy równie mocno odcisnęli swoje piętno na “Gliniarzu z Beverly Hills” i przyczynili się do tego, że film został entuzjastycznie przyjęty przez publiczność i podoba się do dziś, nie tracąc nic ze swojego ówczesnego blasku i świeżości. [Dux, fragment recenzji]
59. Koszmar z ulicy Wiązów – A Nightmare on Elm Street (1984)
reż. Wes Craven
Udane rozpoczęcie najlepszej serii slasherów w historii kina i powołanie do życia jednej z ikon kina grozy. Horror bez Freddy’ego Kruegera byłby jak Drakula bez zębów. Wes Craven w najlepszym wydaniu. [Fidel]
Jeden z najlepszych horrorów lat 80-tych i zarazem najlepszy film Wesa Cravena. Opowieść o grupce nastoletnich przyjaciół, których dręczy w snach niejaki Fred Kruger (jeszcze nie Freddy) – osobnik ze zdeformowaną twarzą oraz rękawicą z brzytwami – straszy nie tylko kultowym już potworem i krwawymi scenami. Sam pomysł, że w snach czai się zagrożenie i śmierć, jest przerażający. Reżyser pokazuje, że wystarczy wtulić się w poduszkę i zamknąć oczy, aby doświadczyć spotkania z najgorszym z możliwych koszmarów i już się nie obudzić. Po tym arcydziele Cravena wiele osób bało się zasnąć. Nie ma lepszego komplementu dla horroru. „Koszmar z ulicy Wiązów” doczekał się jeszcze sześciu kontynuacji kinowych oraz jednego crossovera, gdzie Freddy spotyka się z bohaterem „Piątku 13-stego”, Jasonem, lecz żaden z tych filmów nie dorównał oryginałowi. Sam Cravena spróbował jeszcze raz – jego „Nowy koszmar” jest najlepszym z sequeli, lecz strasząc jednocześnie „droczy się” z własną legendą. [Crash]
58. Krótki film o zabijaniu (1988)
reż. Krzysztof Kieślowski
W twórczości Krzysztofa Kieślowskiego człowiek zawsze był szczególnie istotny. Reżyser niezmiennie poświęcał mu dużo czasu. Lubił się mu przypatrywać, przyłapywać w momentach trudnych. Z tej perspektywy filmy Kieślowskiego są niczym wyprawa w nieznane, która jednak nie ma w sobie niczego z beztroskiej uciechy. Kieślowski nigdy nie porywał się na kpinę, nigdy też nie traktował swoich bohaterów z wyższością, po prostu ich obserwował. Tak jest także w “Krótkim filmie o zabijaniu”, który przede wszystkim opowiada o śmierci, ale też kreśli bardzo smutny portret samotności utożsamionej z jednym tylko bohaterem, człowiekiem, który ciekawi Kieślowskiego raczej z perspektywy szczegółowej niż całościowej. Jednocześnie problemy, których Kieślowski dotyka, wyraźnie nie mają charakteru chwilowego. Przyjmują wyraz znacznie szerszy, daleki od przypadku. [Haneska]
57. Willow (1988)
reż. Ron Howard
Stwierdzenie to może kontrowersyjne, lecz uważam „Willow” za najlepsze fantasy w historii kina. Świetnie pomyślane, opowiedziane z przysłowiowym jajem, niemożliwie przygodowe, z – wówczas – przełomowymi efektami specjalnymi. Madmartigan był jednym z moich idoli dzieciństwa. Niedawny powrót do „Willow” nie tylko nie zatarł tamtego wrażenia, lecz jeszcze bardziej pokreślił wszystkie ponadczasowe atuty filmu. [Beowulf]
George Lucas opowiada, a Ron Howard reżyseruje niezwykłą historię karła Willow. Sporo przygody, magii, magicznych stworów i bestii ze smokiem na czele. Kwintesencja fantasty polana magicznym scorem Jamesa Hornera. Plus niezwykła sceneria Nowej Zelandii na długo zanim Peter Jackson postanowił zamienić nią ja na Śródziemie. [Lawrence]
Piękna baśń o walce dobra ze złem, świetne kino fantasy, które śmieszy, oraz wzrusza aż do łez. Pojawiają się wróżki, trole, elfy, smoki, rycerze, główni bohaterowie, co i rusz przeżywają przygody, czasami ocierając się o śmierć.[cosmic13]
56. Conan Barbarzyńca / Conan the Barbarian (1982)
reż. John Milius
Eksponujący swe muskuły Arnold Schawrzenegger jako tytułowy barbarzyńca z austriackim akcentem, szukającym zemsty za śmierć swoich rodziców. Kawał dobrego i krwawego filmu z legendarną muzyką Basila Poledourisa. [Lawrence]
Pomimo upływu lat film pozostaje wciąż atrakcyjny. John Milius wraz z Oliverem Stone’m zaserwowali nam kawał wspaniałej przygody. Wartka akcja wypełniona po brzegi podstawowymi atrybutami fantasy czyli “magią i mieczem” opatrzona została niesamowitym klimatem. I choć nie było w nim żadnych komputerowych efektów specjalnych itp., to na długie lata “Conan the Barbarian” stał się niedoścignionym wzorem na tym polu. Różnorodne plenery zostały uzupełnione świetną scenografią, oddając ducha tej “epoki”. Ponadto, powiedzmy sobie szczerze, że jest to jedna z najciekawszych kreacji Arnolda Schwarzeneggera. Potrafił do siebie przekonać mimo, iż wielkim aktorem to on wtedy nie był. Zaraz po nim na szacuneczek zasługują James Earl Jones jako demoniczny Thulsa Doom i kompani Conana – Sandahl Bergman w roli Valerii wniosła trochę ciepła i romantyzmu, natomiast Mako jako Czarownik odrobinę humoru. Nie mógłbym również nie wspomnieć o rewelacyjnej muzyce Basila Poledourisa , która jest jedną z najmocniejszych stron filmu. [LeDoberman, fragment recenzji]
55. Martwe zło 2 / The Evil Dead 2 (1987)
reż. Sam Raimi
Najlepszy – obok „Martwicy mózgu” Petera Jacksona – komediohorror wszech czasów i jednocześnie jeden z najbardziej udanych sequeli w całej historii kina grozy. Pierwsze „Martwe zło” było zrealizowanym w partyzanckich warunkach, energicznym i niezwykle inteligentnym horrorem, nakręconym przez 22-letniego wówczas Sama Raimiego. „Dwójka” miała już o wiele większy budżet, a Raimi podszlifował swój fach. I choć poszedł bardziej w stronę komedii niż grozy, to jego film okazał się wielkim sukcesem, głównie dzięki temu, że reżyser z pełną mocą zaakcentował tu swój autorski styl, rozwijany później w „Armii ciemności” i „Darkmanie”. „Martwe zło 2” to horrorowe szaleństwo najwyższego szczebla – kamera prawie nigdy nie pozostaje w miejscu, cały czas omiatając bohaterów i otaczający ich, złowieszczy las, Bruce Campbell tworzy jedną z najbardziej ikonicznych postaci lat osiemdziesiątych i udowadnia, że ma niezwykły potencjał komediowy, a sam film nieustannie balansuje na granicy grozy i slapsticku. To wspaniały, przezabawny film wielokrotnego użytku, po brzegi wypełniony kultowymi scenami. Wstyd nie znać! [Motoduf]
Tym razem jest również, mroczno, tajemniczo, klimatycznie, ale i zabawnie. Wiele sytuacji jest wręcz komicznych, aczkolwiek jest zachowany poziom i film nie wykracza poza granicę kiczu. W drugiej części reżyser zaserwował nam moc wrażeń. Znowu odżywa duch księgi, który chcę opanować głównego bohatera, który dzielnie broniąc się odcina sobie rękę, która chcę go zabić. W końcu pojawia się i zło w pełnej krasie, które zostaje wysłane w przeszłość wraz z bohaterem. Świetne kino, pozycja obowiązkowa dla fanów horrorów. [cosmic13]
54. Stowarzyszenie Umarłych Poetów / Dead Poets Society (1989)
reż. Peter Weir
Amerykański transcendentalizm Ralpha Waldo Emersona, Henry’ego Davida Thoreau i Walta Whitmana przeniesiony w ramy prestiżowej szkoły dla młodych mężczyzn, która zamiast edukować, jedynie ogranicza myślenie. Wielki film o nieskończoności wyobraźni, wielkości języka mówionego oraz pisanego, potędze inspiracji, uwodzeniu kobiet i niebezpieczeństwach młodości. [Beowulf]
Mam ogromny sentyment do tego filmu. Widziałem go po raz pierwszy w wieku 12 lat i zapamiętałem jedynie ostatnią scenę w której chłopcy wchodzą na ławki i recytują “O kapitanie, mój kapitanie”, pamiętam, że wywarło to na mnie ogromne wrażenie. Po latach wracając do tego obrazu dostrzegłem, że to mimo wszystko niesamowicie ciepła, a zarazem tragiczna historia o pasji, przywiązaniu i ideałach, a także o niezłomności, solidarności i wierze. Profesor Keating w wykonaniu Williamsa jest od tej pory moim wzorem nauczyciela. [Arahan]
53. Seksmisja (1984)
reż. Juliusz Machulski
Bezapelacyjnie najlepsza polska komedia z brawurowymi rolami Stuhra i Łukaszewicza, którzy idealnie się uzupełniają i mieszają żywiołowość ze spokojem, tworząc jeden z najlepszych duetów rodzimych filmach. Świetne scenografie i kostiumy, masa bezapelacyjnie kultowych tekstów, których używa się na co dzień, a także trafna aluzja do rzeczywistości tego okresu (państwo policyjne vs. podziemie). Dobry humor utrzymuje się przez kilka dni po seansie! [Arahan]
Za ten film Juliusz Machulski ma moją dozgonną miłość. W końcu w naszym kraju wymyślić taką fabułę mógł tylko geniusz albo szaleniec. Na szczęście Machulski to zdecydowanie ten pierwszy, a „Seksmisja” to z pewnością najlepsza komedia w historii polskiej kinematografii. Duet Stuhr – Łukasiewicz kapitalny, scenografia zadziwiająca, a dialogi tak rewelacyjne, że wraca się do nich i cytuje po dziś dzień. [Pegaz]
lata 80. nie byłyby pełne bez „Seksmisji”, filmu, który był (i ciągle jest) tak innowacyjny, zabawny i jednocześnie surrealistyczny w opowiadaniu o świecie bez mężczyzn, że za każdym razem oglądam go z mieszaniną niedowierzania i radości z odkrywania kolejnych smaczków. Kino rozrywkowe i inteligentne zarazem, klasyk, z którego czerpało wielu uznanych twórców z całego świata. [Beowulf]
Najśmieszniejsza i najlepsza polska komedia i być może jedna z najlepszych komedii na świecie. Kopalnia kultowych cytatów, pamiętne postacie i naprawdę dobra fabuła, a to wszystko w oryginalnej jak na Polskę konwencji science-fiction. [Huntersky]
Najwspanialsza polska komedia z brawurowymi rolami Stuhra i Łukaszewicza. Kopalnia zabawnych sytuacji i studium relacji damsko-męskich na wesoło. Ciężko w zasadzie inaczej zareklamować dzieło Machulskiego, gdyż można je spotkać na dowolnym kanale co najmniej raz w miesiącu. [Snappik]
52. Mad Max 2 / Mad Max: The Road Warrior (1981)
reż. George Miller
Rzadko zdarza się, żeby druga część była lepsza od pierwszej, ale w tym przypadku tak jest. Pierwszy Mad Max to była pół-amatorska produkcja za pieniądze zebrane przez samych twórców. Dopiero w drugiej z większym budżetem można było pokazać pełną wizję post apokaliptycznego świata, w którym przyszło żyć Maxowi. Film jest po prostu mistrzowski. Brutalna wizja świata po trzeciej wojnie światowej urzeka. Piach, śmierć, brutalność na każdym hektarze wypalonej ziemi. W tym szalonym świecie znajdują się jednak osady ludzi pragnących żyć w pokoju i po raz kolejny podnieść się po upadku cywilizacji. Mad Max to przede wszystkim piekielnie dobre widowisko. Film brutalny, dokładnie pokazujący, czym byłby świat po upadku cywilizacji. Genialny Mel Gibson stworzył postać kultową, której wyczyny podziwia się z wielką przyjemnością. Ponadto świetne kostiumy, dekoracje i przede wszystkim pojedynki na szosach. Najlepsza część cyklu i najlepszy film post apokaliptyczny w historii. [Azgaroth]
Sequel, jakiego chyba nie oczekiwano – dosłownie zmieniający cały świat dookoła głównego bohatera. Ikoniczne już obrazki, niesamowita atmosfera, a w obsadzie damski bokser, alkoholik i antysemita – i to w jednej postaci. Słowem – tylko Australijczycy tak potrafią. [Military]
51. Nieśmiertelny / Highlander (1986)
reż. Russel Mulcahy
Nietypowy przykład kina fantasy, w którym fantastyczny jest tylko punkt wyjścia – wśród nas istnieją Nieśmiertelni, którzy toczą swój bój od wieków, do momentu, gdy zostanie tylko jeden. A mogą zginąć z ręki innego Nieśmiertelnego tylko przez obcięcie głowy. I choć brzmi to nieco makabrycznie, o dziwo, takim nie jest.
Film Russella Mulcahy to brawurowe połączenie fantasy z kinem akcji, film balansujący na granicy campu, ale nigdy tej granicy nie przekraczający. Bywa hałaśliwy i brutalny, zwłaszcza, gdy akcja dzieje się we współczesnym Nowym Jorku, ale równoważone jest to dzięki licznym retrospekcjom z życia głównego bohatera, pełnym liryzmu i smutku. Jest i ból – tzw. Ożywienie, przeszywające całe ciało, tuż po ścięciu głowy. Wszystko to widzimy oczami Connora McLaoda, szkockiego górala urodzonego w XV wieku, który stanie do pojedynku o mityczną Nagrodę z najgroźniejszym z Nieśmiertelnych – Kurganem.
Ta wspaniała historia nie zamieniłaby się w doskonały film, gdyby nie kreacje aktorskie Christophera Lamberta, Seana Connery i Clancy’ego Browna, szlachetna muzyka Michaela Kamena z genialnymi piosenkami zespołu Queen (na czele z „Princes of the Universe” oraz „Who wants to live forever?”) oraz szacunek, z jakim Mulcahy podszedł do materiału. Jego „Nieśmiertelny” to nie tylko sprawnie opowiedziane kino rozrywkowe, ale i piękna historia miłosna, pean na cześć życia. [crash]
To jedyny dobry film w karierze Russella Mulcahy’ego. Mroczny, świetnie zrealizowany, wciągający, pobudzający wyobraźnię. Po jego obejrzeniu każdy małolat chciał wyjść na dwór i wykuć swój miecz. Klasyk fantasy, trochę naciągany i dziś trącący delikatnie myszką, ale w dalszym ciągu broni się jako przyjemna rozrywka. Poza tym – kto nie chciałby żyć wiecznie? Warto go obejrzeć choćby dla samego Clancy’ego Browna, który jako Kruger po prostu wymiata. [Snappik]
Ciąg dalszy już wkrótce…
Komentarze mile widziane 🙂