Steven Spielberg radzi: JAK WBIĆ SZPILĘ KONKURENCJI, STRZELAJĄC SOBIE W STOPĘ
W zeszłym roku w Cannes wynikła podobna dyskusja, gdyż zgodnie z – umówmy się, dość przestarzałym – regulaminem Netflix nie mógł wystawianych w konkursie tytułów (Okja i Opowieści o rodzinie Meyerowitz) wprowadzić do swojej biblioteki tuż po jego zakończeniu. Tu akurat należy się spółce z Los Gatos bura, bo nie wykazali się chęcią negocjacji, ale Thierry Frémaux – były dyrektor canneńskiego festiwalu, wciąż działający na rzecz imprezy – szybko posypał głowę popiołem, przyznając, że próbował nieco wymusić na internetowym potentacie otwarcie się na rynek kinowy. To jednak nie rozwiązuje sprawy, ponieważ obecne wymogi i tak są dość restrykcyjne, wcale nie ułatwiając nowym graczom konkurowania z rekinami filmowego biznesu.
Dzieci wylane z kąpielą. Czy Netflix przestanie być ziemią obiecaną dla ambitnych autorów?
Tym, co odróżnia Netflixa od wielkich wytwórni, jest z pewnością otwartość. Serwis Reeda Hastingsa dysponuje olbrzymim budżetem i wielkimi ambicjami, a biorąc pod uwagę fakt, że za szumnymi zapowiedziami filmowej rewolucji idą nie tylko słowa, ale i czyny, warto przychylniejszym okiem spojrzeć na tę inicjatywę – to cała masa dobrych chęci, które mogą mieć realne odzwierciedlenie w różnorodności filmowego inwentarzu i nie muszą stanowić wielkiej konkurencji dla branży, jeśli ta zmieni swe staromodne przyzwyczajenia. Swego czasu Christopher Nolan porównał serwis do wypożyczalni kaset wideo (zabawne, bo akurat z firmy prowadzącej wypożyczalnię wyrósł Netflix) na zasadzie pewnej analogii: w latach 80. nie było nic gorszego, niż dowiedzieć się, że wydawca postanowił nie dystrybuować filmu w kinach, lecz od razu wydać go na kasecie. I choć Brytyjczyk bardzo celnie wytknął Netflixowi pewne błędy w strategii, trudno obecnie ocenić, czy to kwestia starych przeświadczeń, czy rzeczywiście serwis mógłby zyskać, od czasu do czasu uśmiechając się do branży i organizując kinowe seanse swoich produkcji.
Wracając jednak do słów Stevena Spielberga – jestem świeżo po seansie Dobrze naoliwionej maszyny, więc istnienie wszelkiego rodzaju układów, schematów działania sugerujących nie do końca czyste intencje i zakulisowe rozgrywki, będzie mi się kołatać po głowie jeszcze przez przynajmniej kilka dni, ale trudno nie zauważyć, że także i tu mamy do czynienia z siłową próbą utrzymania władzy. Najgorsze jednak, że ucierpią na tym przede wszystkim młodzi filmowcy. Słowa tak ważnej postaci muszą bowiem odbić się echem. Czy współpraca z Netflixem będzie teraz oznaczać zamknięcie drzwi dla młodych twórców, którzy pragnąc realizacji ambitnych projektów, udają się do Los Gatos, gdyż nie znaleźli uznania wśród myślących o zarobku hollywoodzkich producentów? Czy głodni nagród i sławy filmowcy powinni szukać wszelkich sposób, by “sprzedać się” wytwórniom lub zrezygnować z marzeń o deszczu nagród i tworzyć dla treści serwisu? Co z filmami, które nie zostały wyprodukowane przez Netflixa, a jedynie wykupił on globalne prawa do ich dystrybucji? I co się stanie, jeśli w jakiejś produkcji streamingowego potentata wystąpi Meryl Streep? Akademia zrobi wówczas wyjątek i mimo wszystko przyzna jej 123 nominację? A może tego tematu w ogóle nie ma, a połowa internetu dała się wciągnąć w dyskusję, której jedynym celem było narobienie szumu wokół filmu Ready Player One?
Podobne wpisy
Celowo czy nie – słowa Stevena Spielberga wywołały niemałe poruszenie. Trudno powstrzymać się od niepochlebnych komentarzy na temat kogoś, kto właśnie uznał branżę filmową za maszynkę do robienia pieniędzy (to akurat żadne odkrycie), w której nie ma miejsca na ambitniejsze projekty, a nawet jeśli ktoś z zewnątrz chciałby stanąć z nim w szranki, to chce się mu odebrać prawo do tego. Ograniczanie możliwości konkurencji jest jak oznaka strachu, bo choć zrozumiałe jest, że broni on swoich interesów, łatwo dopatrzyć się tu analogii do przypisywanych Mahatmie Gandhiemu (w rzeczywistości powiedział to Nicholas Klein) słów: “Najpierw cię ignorują, potem kpią, aż w końcu atakują, by w efekcie postawić ci pomnik”. Netflix długo funkcjonował na peryferiach filmowego świata. Po tym, jak ogłosił swoje wielkie plany na rok 2018, kpiono, ale obecnie najwidoczniej postanowiono zaatakować, zanim rzeczywiście serwis osiągnie przewagę. Czy rewolucja się ziści? To już zupełnie inny temat. Jak na razie pełnometrażowe produkcje Netflixa nie są w stanie dorównać osiągnięciom jego seriali i filmów dokumentalnych, choć serwis pokazał już, że pod względem audiowizualnym wcale nie musi bać się swoich kinowych oponentów. Jeśli w końcu nacisk położony zostanie na kreowanie historii, które nie będą pięknymi wydmuszkami, rywalizacja z pewnością nabierze rumieńców.
W swej płomiennej (jak na warunki telewizyjnego wywiadu na zupełnie inny temat) przemowie twórca ekranizacji Parku Jurajskiego dość jasno postawił granicę, za którą filmy przestają zasługiwać na nagrody – przyjęcie kryterium przynależności, a więc i poniekąd uzależnienie artystycznej wartości od zasobów finansowych wytwórni, trzeba jednak uznać za karygodne. Nikt z nas nie powinien zastanawiać się, czy film jest dobry, patrząc na to przez pryzmat jego budżetu – jak udowadniają kiczowate blockbustery, to tylko teoretycznie ma związek z jakością. Sprowadzając tę sprawę do kwestii czysto filmowych, trudno nie uznać, że Netflix jak na razie jest dla pierwszej ligi chłopcem do bicia, ale czy to nie hollywoodzkie filmy nauczyły nas, że na końcu zazwyczaj wygrywa właśnie ten, który był pomiatany przez większych, ale wolą walki zapracował na szacunek? Pycha kroczy przed upadkiem, więc warto skupić się na własnej robocie, zamiast rzucać kłody pod nogi konkurencji, zanim ta zdąży w ogóle się ukształtować. Inaczej Netflix nie będzie musiał konkurować z rynkiem kinowym, bo ten wykończy się sam. Prędzej czy później.
korekta: Kornelia Farynowska