search
REKLAMA
Zestawienie

Słynne filmy science fiction, które są GORSZE, niż je zapamiętaliście

Które filmy science fiction pamiętaliśmy jako lepsze?

Maciej Kujawski

7 czerwca 2025

REKLAMA

Ile razy zdarzyło wam się obejrzeć jakiś klasyk pierwszy raz albo wrócić do niego po latach i… rozczarować się lub po prostu stwierdzić: „jest okej, ale bez szału”. Miłe wspomnienia lub zachęcające opinie „znawców” zmieniają nasze postrzeganie klasyków i każą nam założyć różowe okulary przy seansach tych dzieł. Które filmy science fiction nie są tak dobre, jak mogłoby się wydawać? Dowiecie się z tego rankingu. 

Będę surowy: niektórych z tych filmów już prawie nie da się oglądać. Można jedynie je podziwiać z dystansu i próbować rozumieć fenomen. Ale oglądać? Za jakie grzechy.

Znalazły się tu także te leciwe pozycje, które są naprawdę udane i bronią się na wielu poziomach. Tylko po prostu przy konfrontacji z ich kultem okazuje się, że dany film nie do końca zniósł próbę czasu: nie robi już takiego wrażenia jak kiedyś. Zastanowiłem się, które klasyki SF, nawet jeśli czasem dużo wniosły tematycznie i stylistycznie do gatunku, obecnie mogą zaoferować dosyć nudny czy nawet męczący seans. W takim wypadku dzieło oceniamy na chłodno — doceniając jego wkład w nurt, ale nie przeżywając go w żaden głębszy sposób. 

Zapraszam na tę przygodę w klimacie futurystycznym — oczywiście uczciwie przypominam, że to moje subiektywne spojrzenie.

„Planeta Małp” (1968)

Zaczynamy od filmu, który zdecydowanie jest udany. Problem jednak pojawia się w zestawieniu jego legendy z naszymi oczekiwaniami. To nie jest tak dobry film, jak można by się spodziewać — często obwieszczany jako wielki klasyk, stawiany na równi z Bliskimi spotkaniami trzeciego stopnia czy Odyseją kosmiczną — no jednak od nich odstaje.  W Planecie Małp z 1968 roku głównie brakuje pomysłowego reżysera z własnym stylem — ten spełnia tu funkcję sprawnego rzemieślnika. Film ogląda się nawet dzisiaj bardzo przyjemnie jako przygodówkę z niezłym Charltonem Hestonem, ale bez zachwytów — no może z pominięciem wybitnego zakończenia, które dalej działa na odbiorcę tak samo mocno i tak samo genialnie jak w dniu premiery.

 

„Świt żywych trupów” (1978)

Niezależna, czarno-biała Noc żywych trupów George’a A. Romero z 1968 roku to rzecz przełomowa dla horroru; moment, w którym gatunek zaczął być tworzony na nowo. Sequel, zwany Świtem lub czasem Porankiem, został nakręcony aż 10 lat później — naturalnie w większej skali i z większym budżetem. Jest przede wszystkim odbierany w pierwszej kolejności jako rasowe kino grozy, a nie science fiction. Mimo tego z pewnością ma elementy świata przedstawionego, które świadczą o jego fantastycznonaukowych korzeniach. Mamy tu całkiem przenikliwy przekaz na temat dystopii — ponury komentarz o miejscu, do którego zmierza otępiałe społeczeństwo. Wyżarte przez konsumpcjonizm zamienia się w bezmyślne zombie przemierzające w drapieżnym instynkcie centrum handlowe. Problemem tego słynnego filmu może być nierówna realizacja — całość ma ciekawe koncepty, ale zarówno efekty specjalne, aktorstwo, ospałe tempo, jak i montaż nie stoją na tak dobrym poziomie, co w poprzedniku.

 

„Dystrykt 9”

To będzie moja personalna opinia: nie wiem, czy jest drugi taki twórca, który zbyt szybko został obwieszczony mistrzem swojego gatunku (no może jedynie Ari Aster jest blisko) jak Neill Blomkamp. Nie wiem, czy publika w 2009 roku była wyjątkowo spragniona powrotu dobrego futuryzmu w kinie, ale tak bym najprościej tłumaczył popularność Dystryktu 9, który uważam za film mało błyskotliwy i raczej mierny. Każdy kolejny projekt reżysera pokazywał jego coraz słabsze i mniej zdolne oblicze. Jednak już tutaj sporo jest słabych uproszczeń fabularnych czy wulgarnego i niechlujnego języka wizualnego. To kino, które z roku na rok coraz mniej pachnie jak klasyk science fiction i sukcesywnie traci swój niezasłużony kult. Całość broni się w moich oczach jedynie dzięki ciekawej kreacji Sharlto Copleya.

Dystrykt 9. Science fiction jak żadne inne

„Avatar”

Powiedzmy sobie jasno: to nie jest tak dobre science fiction, jak te, które jeszcze w latach 80. potrafił zrobić Cameron — jeśli chodzi o wymyślanie zachwycających fabuł (tak epickich dramaturgicznie), do Terminatora II włącznie nie miał sobie równych. Na etapie Avatara zrobił się nieco leniwy — całe zainteresowanie przeniósł na technologię i aspekt efektów specjalnych. Owszem, wizualnie film wciąż prezentuje się niesamowicie i powala. Ale czy ładny cyfrowy obrazek jest wystarczający? Dla mnie i wielu malkontentów to za mało, by mówić o prawdziwej rewolucji. Podobnie mam z sequelem, którego scenariusz uważam za jeszcze bardziej odtwórczy i jeszcze bardziej niedorzeczny. Niemniej, podobnie jak wielu widzów, czekam, jakie cuda technologii zaprezentuje nam Cameron w kolejnej części z podtytułem Fire and Ash w grudniu tego roku.

„28 dni później”

Tutaj ponownie coś dla fanów zombie i może dużo bardziej w duchu science fiction. Z całym szacunkiem, ale Danny Boyle, próbujący tak wielu skrajnie różnych gatunków w swojej filmografii, jawi się jako twórca niesamowicie nierówny. Raz trafia w dziesiątkę i stawia na ekstremalnie wyrazisty styl, jak w Trainspotting, a innym razem okazuje się bardziej bezpłciowy… jak w tym filmie właśnie. Spokojnie! 28 dni później nie jest zły, tylko… no nie jest tak udany, jak świadczyłaby o tym jego legenda, krążąca w branży do dzisiaj. Film na pewno warto powtórzyć w oczekiwaniu na najnowsze 28 lat później. Dalej aż się prosi, by suspens był mocniejszy w wielu scenach albo kamera nie trzęsła się aż tak przy każdej akcji, albo by bohaterowie byli lepiej rozpisani w scenariuszu. Za najlepsze ujęcia filmu należy uznać te momenty, gdy Cillian Murphy samotnie przemierza opustoszały Londyn. Ale na koniec coś na pociechę: zwiastun nowej części sagi wygląda absolutnie rewelacyjnie — może jeszcze będziemy na kolanach dziękować Boyle’owi za tę serię horrorów science fiction.

28 DNI PÓŹNIEJ. Znakomity horror science fiction

„Vanilla Sky”

Przyznam się, że choć widziałem ten film, i to w przeciągu ostatnich kilku lat, musiałem sprawdzić teraz, o czym dokładnie jest. Futurystyczny element w Vanilla Sky jest nieco w tle, nieoczywisty, jednak obecny — nie chcę zdradzać osobom nieznającym tego filmu. Chodzi jednak o zakrzywioną relację między świadomością a światem realnym. Tom Cruise występuje tu raczej w tej bardziej przeciętnej formie niż zwykle. Z perspektywy czasu mamy tu naprawdę imponującą obsadę, ale nikt nie zapada w pamięć swoim występem: Penélope Cruz, Cameron Diaz, Kurt Russell, Tilda Swinton czy Michael Shannon. Te nazwiska mogłyby obiecywać wielkie dzieło, ale raczej nikt dzisiaj nie wraca z zachwytem do tej ciekawostki.

„Piąty element”

Już debiut Luca Bessona to było kino science fiction — Ostatnia walka z 1983 roku — traktujący o posępnej wizji ziemi w obliczu katastrofy nuklearnej. Niskobudżetowa, raczej skromna produkcja był początkiem kariery twórcy, który celował znacznie wyżej — w bardziej spektakularne kino, na wzór hollywoodzkiego. Za przypieczętowanie obietnicy o widowisku science fiction można uznać jego Piąty element z 1997 roku. 

Szczerze? Besson to często gwarancja zachwycających konceptów, ale scenariusz? To najgorszy element wielu jego dzieł — nieskładny, chaotyczny, nieelegancki i zwyczajnie niezrozumiały. Piąty element ma wiele błyskotek w swoim świecie przedstawionym. Film staje się przede wszystkim wycieczką audiowizualną. Tylko to się liczy; cała reszta jest na dużo dalszym planie. I w efekcie Piąty element to science fiction reprezentatywne dla reżysera, a przy tym niezbyt mądre — traci na jakości z każdym kolejnym seansem.

„Odmienne stany świadomości”

Oto pozycja o iście retro charakterze, zdecydowanie dla hipsterów lub ludzi o mentalności nie z tej ziemi. Kino brytyjskiego buntownika Kena Russella zawsze było ekstrawaganckie, dziwne i bezkompromisowe. Jednak chyba w 1980 roku jego pazur nieco osłabł — nie zrozumcie mnie źle — Odmienne stany świadomości to w dalszym ciągu ciekawe, odjechane kino, przed którego seansem trzeba się odpowiednio nastawić. Myślę jednak, że forma przeszkadza tutaj przekazowi — nasilenie kalejdoskopowych wiraży i chaotycznych dziwactw po prostu przysłania sens. Ten psychodeliczny horror wciąż działa jako doświadczenie; jako zwyczajnie dobry FILM — nie do końca.

Odmienne stany świadomości Altered states

„451 stopni Fahrenheita”

François Truffaut dzisiaj jest przedstawiany jako ten z kolektywu francuskiej Nowej Fali, który najbardziej był wierny klasycznej koncepcji kina. Poza sporadycznymi przypadkami, gdy odrobinę szalał z formą filmu i prowokował (Strzelajcie do pianisty), był tą bardziej ugrzecznioną, skłaniającą się do tradycji stroną formacji (razem z kochającym subtelne dialogi Érikiem Rohmerem). Próbował różnych gatunków i nie buntował się tak jak Jean Luc Godard czy Alain Resnais. Szybko zaczął sięgać po amerykańskie konwencje i robił obrazy przejrzyste; przystępne dla każdego odbiorcy. Dobrym przykładem jest niezwykle ciekawe w koncepcie wyjściowym sztandarowe science fiction 451 stopni Fahrenheita. I to chyba właśnie jego klasyczność, grzeczność, mimo świetnego scenariusza, sprawia, że nie mówimy tu o bezdyskusyjnym arcydziele. Jedno jest pewne: ten dystopijny film o masowym paleniu zakazanych książek przez straż pożarną i tak powinien znać każdy kinoman.

fahrenheit-451

„Gwiezdne wojny: część I – Mroczne widmo”

W 1999 roku był to wielki powrót do jednej z najbardziej kochanych wówczas marek Kina Nowej Przygody (dzisiaj sytuacja jest bardziej niejednoznaczna).

Jestem z tych, co nie przepadają za tzw. Nową trylogią i zastanawiałem się, czy to może drugą część, bardziej chaotyczną i nudną, powinienem był zamieścić w tym zestawieniu.

Myślę także, że równie dobrym wyborem na to miejsce byłoby odtwórcze Przebudzenie mocy z 2015, również długo wyczekiwany powrót do świata Gwiezdnych wojen, który z początku został przyjęty z hurraoptymizmem. Z czasem zaś emocje opadły, a widzowie zaczęli zauważać nudę i brak nowych pomysłów ze strony twórców.

Ale koniec końców stawiam tutaj na Mroczne widmo, kochane przez dzieciaki, znienawidzone przez tych bardziej dorosłych, nieposiadających sentymentu do tej odsłony. To projekt do bólu infantylny, najeżony głupimi pomysłami, irytującymi postaciami (Jar Jar) i przesadzonym CGI. Na moment magia Gwiezdnych wojen została zamieniona na tanią podróbkę i straciła cały urok.

Maciej Kujawski

Maciej Kujawski

Absolwent filmoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim. Miłośnik westernu, filmu noir, horroru, filmów gangsterskich, samurajskich i o sztukach walki. Jego przygoda z kinem zaczęła się wraz z otrzymaniem kolekcji filmów Alfreda Hitchcocka na DVD. Wciąż jednym z jego ulubionych filmów jest „Psychoza” z 1960 roku. Uwielbia mieć własne zdanie i dyskutować na przeróżne tematy. Oprócz uprawiania kinofilii, amatorsko fotografuje przyrodę, czyta klasyczne powieści, kolekcjonuje i gra w gry planszowe. Jest autorem fanpage'a Specjalny Zakład Opieki Filmowej.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA