search
REKLAMA
Fantastyczny cykl

451 STOPNI FAHRENHEITA. Wciąż aktualna opowieść o robieniu z ludzi KRETYNÓW

Mija dokładnie 55 lat od premiery filmu „451 stopni Fahrenheita”.

Jakub Piwoński

1 grudnia 2021

REKLAMA

Cholernie trudno jest mi oglądać antyutopijne filmy, tkwiąc jednocześnie w dzisiejszej rzeczywistości. Jeszcze kilka lat temu seanse takich filmów jak Rok 1984, Ucieczka Logana, Ludzkie dzieci czy choćby wspominany ostatnio przez redakcyjnego kolegę V jak Vendetta były filmami, w stosunku do których dało się obrać bezpieczną odległość. Przez lata nie wychylały się bowiem poza granice fantasmagorii, którą w istocie stanowiły. Zrodzone w głowach twórców wizje miały przede wszystkim odgrywać rolę przestrogi przed rozpędzającymi się na świecie ideologicznymi radykalizmami. Jako że za słowami nie szły już czyny, a kurz po grozie II wojny zdążył opaść, antyutopijne filmy najwięcej, co robić mogły, to ostrzegać przed ewentualnym jutrem, a nie ukrycie komentować to, co się dzieje. Nikt temu grożeniu palcem nie dawał jednak wiary.

Wydźwięk się zmienił. Wystarczy wyjrzeć za okno. Tyle się tych filmów science fiction naoglądaliśmy i nic z tego nie wynieśliśmy. Miały nas uczyć, miały ostrzegać, a wychodzi na to, że w każdym z nas zadziałał mechanizm wyparcia, oddalający możliwość zespolenia się filmowej wizji z rzeczywistością. Jak się okazuje, François Truffaut,  jak my wszyscy, także drwił z SF. Uznawał ten gatunek za nieciekawy, wtórny i arbitralny. Z tego powodu jego przyjaciel opowiedział mu historię zawartą w powieści Raya Bradbury’ego pod tajemniczo brzmiącym tytułem 451 stopni Fahrenheita. Jak myślicie, jaka była jego reakcja? Zgadliście. Ta fabuła pochłonęła go całkowicie i od tamtego momentu Truffaut postawił sobie za cel zaadaptowanie jej na potrzeby kina. Rozpoczęły się prace nad scenariuszem i zbieranie funduszy. A później – kompletowanie obsady. 451 stopni Fahrenheita stał się dla francuskiego reżysera pierwszym i jedynym filmem anglojęzycznym. Miało to miejsce w 1966 roku, dokładnie 55 lat temu.

Warto kilka słów poświęcić na komentarz dotyczący aktorstwa w filmie. Do roli Guya Montaga byli brani pod uwagę Paul Newman, Marlon Brando i Terence Stamp. Ale wybór padł na mało znanego Oskara Wernera, z którym Truffaut pracował wcześniej przy Julesie i Jimie. Reżyser przez lata pluł sobie jednak w brodę na wspomnienie współpracy z Wernerem. Jeszcze trochę i na skutek nieporozumień na linii aktor–reżyser adaptacja Fahrenheita byłaby zaprzepaszczona. Aktorowi nie podobały się decyzje reżysera, więc zaczął bojkotować projekt, jak tylko się da. Uparł się i nie chciał brać udziału w scenach z miotaczem ognia (w filmie opowiadającym o paleniu książek, przypominam), dlatego reżyser musiał wstawiać dublera. W ostatniej scenie z kolei widzimy Wernera z wyraźnie krótszymi włosami. Okazuje się, że aktor ściął specjalnie i bezczelnie po to tylko, by stworzyć błąd ciągłości. Widzowi trudno jest jednak obrażać się na Wernera – on do tego świata po prostu pasuje. Jego beznamiętna mimika wydaje się tak pozbawiona nadziei jak krajobraz, który go otacza.

Podwójną rolę w filmie stworzyła zjawiskowo piękna Julie Christie, za co – zasłużenie – została nominowana do BAFT-y. Zagrała zarówno żonę głównego bohatera, jak i (już w zupełnie innej fryzurze), napotykaną w pociągu tajemniczą nieznajomą. Była to o tyle trudna rola dla Christy, że wymagała jednocześnie odegrania przeciwstawnych emocji. Linda, żona głównego bohatera, zdaje się być typowym przedstawicielem tłuszczy, która bezrefleksyjnie przyjmuje to, co władze dostarczają w przekazie medialnym. Natomiast dociekliwa Clarisse przyczynia się do tego, że Montag w końcu zaczyna się zastanawiać nad sensem rzeczywistości, w której bezrefleksyjnie tkwi od lat. W ten sposób ten, który pali książki, staje się tym, który po nocach z fascynacją się w nich zaczytuje.
 

Swego czasu sam Stanisław Lem, komentując książkowy pierwowzór z 1953 roku w swej Fantastyce i futurologii, zauważył, że jest w nim coś infantylnego. Koncept, na którym oparta została fabuła, wydaje się bowiem tak naiwny, jakby został wyjęty z marzenia sennego. Montag jest strażakiem przyszłości. Ale nie zajmuje się gaszeniem pożarów. On zajmuje się ich wywoływaniem. Razem ze swoimi kolegami po fachu jeździ od domu do domu i przechwytuje kontrabandę, z której później robi ognisko. Co nią jest? Książki. Przeróżne – literatura faktu, powieści, dramaty, encyklopedie. Lem miał rację, pisząc, że bardziej od palenia książek balibyśmy się palenia ludzi, przez co nie dawał wiary wizji Bradbury’ego. Zagrożenie płynące ze strony książek trzeba traktować jednak symbolicznie. Oficjalnie, zgodnie z propagandą, poprzez narastające przez lata nastroje antyintelektualne władza postanowiła eliminować to, co wywołuje u ludzi niepokój. A w praktyce rzecz sprowadza się do chęci podtrzymania zbiorowego ogłupienia. Im społeczeństwo głupsze, tym łatwiejsze do kontrolowania – proste.

To zabawne, że książka, która miała stanowić hołd dla literatury, została zaadaptowana do medium, przeciwko któremu w swych założeniach jawnie występuje. Gdy się bowiem głębiej przyjrzymy, zwłaszcza scenom z udziałem żony głównego bohatera, krytyka 451 stopni Fahrenheita nie tyle skierowana jest przeciwko totalitaryzmowi, lecz przeciwko telewizji jako narzędziu masowej indoktrynacji. Sam autor książki to przyznał. Powiedzmy to wprost, używając słów Raya Bradbury’ego – telewizja po prostu zamienia ludzi w kretynów (ang. turned into morons). Już w latach 50., w opinii autora powieści, telewizja służyła jedynie zasypywaniu ludzi bezużytecznymi informacjami, nie zaprzątając przy tym głowy szerszym kontekstem. Zaczęto zauważać powolne zanikanie umiejętności krytycznego myślenia z racji bezgranicznemu zawierzeniu temu, co podaje szklane pudło. Boję się zatem, jak Bradbury skomentowałby dziś erę fake news. Rzecz jednak w tym, że miał drań rację, co w postępującej współcześnie medialnej dezinformacji widać jak na dłoni. W latach 50. to dopiero kiełkowało, dziś nazywamy to informacyjnym chaosem.

François Truffaut poszedł tym tropem i nakręcił swoją adaptację, naznaczając ją wyraźnym piętnem niepokoju. To jeden z tych filmów, który ogląda się, kręcąc się na fotelu pod wpływem odczuwania podskórnego napięcia. Jest niewygodnie, coś tu nie gra, przytaczane obrazy brzmią i wyglądają przerażająco, choć są przy tym aż nadto poważne. Da się tu wyczuć inspirację Hitchockiem m.in. w pracy kamery (vide efekt vertigo). Kompozytorem tworzącym muzykę do 451 stopni Fahrenheita był nawet ten sam muzyk, który napisał ścieżkę dźwiękową do Psychozy ­­– Bernard Herrmann. Ponoć ten nie omieszkał zapytać reżysera, dlaczego zdecydował się na jego usługi, gdy wcześniej pracował z innymi cenionymi kompozytorami. Truffaut miał wówczas odpowiedzieć, że tamci daliby mu znowu muzykę na miarę XX wieku, a on chciał muzykę XXI wieku. Na Herrmanna musiało podziałać to motywująco, bo stworzył kompozycje idealnie wpisujące się w atmosferę paranoi.

Nie potrafię napisać tego tekstu będąc całkowicie wolnym od współczesnych analogii. Słabym jestem recenzentem, przyznaję, bo nie zawsze potrafię uchronić dzieło przed zderzeniem z moimi wewnętrznymi przekonaniami. Wciąż nie chce mi się wierzyć w to, co widzę, ale wychodzi na to, że George Orwell, Ray Bradbury i inni mieli po prostu rację. Oni nie bawili się w satyrę. Oni po prostu sprzedawali nam wizję przyszłości, do której jakimś transcendentnym, nadświadomym sposobem otrzymali dostęp. Filmowa straż, która stoi na czele reżimu idei lub też jej braku, zajmująca się na co dzień paleniem książek, to po prostu nasza kochana policja, która jeszcze trochę, a z mandatów za brak maseczki przejdzie do pukania do domów tych, którzy z jakiś względów uznali, że nie chcą się oznaczyć kodem QR.

Tak walczymy z tą przeklętą dyskryminacją, tak staramy się, by na świecie w końcu zagościła tolerancja, a jesteśmy o krok od tego, by w XXI wieku stworzyć nowe getta lub, jak kto woli, leprozoria. Wsadzimy sobie do nich wszystkich tych niewygodnych, gorszych, trędowatych, zagrażających reszcie. Chcących czytać książki, zachowując przy tym wolność ducha i myśli. Jeżeli oglądając 451 stopni Fahrenheita, wolałeś zaliczyć się właśnie do grupy uciekających przed ogniem, to kim będziesz po wyłączeniu odbiornika?

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA