Ewolucja stanęła na głowie. Co nas przyciąga do PLANETY MAŁP?
To chyba jedna z najsłynniejszych scen w historii kinowego science fiction. I zarazem jedna z najbardziej zaskakujących. Umęczony przepychankami z człekokształtnymi małpami Charlton Heston w końcu dociera do zakazanej strefy, by paść na kolana przed tym, co odkrywa. Widzi ruiny Statuy Wolności, dawnego symbolu ludzkiej cywilizacji, który po katastrofie jest już tylko symbolem upadku tejże cywilizacji. Ten widok sprowadza bohatera na Ziemię – dosłownie i w przenośni.
Ponoć pomysłów na zakończenie historii astronauty, który trafił na nieznany ląd zdominowany przez inteligentne małpy, było kilka. Heston mógł zginąć, brano też pod uwagę zakończenie z książki (po latach skłonił się ku niemu Tim Burton), ale ostatecznie wygrało wielce dramatyczne i szokujące rozwiązanie, którego zwolennikiem był sam aktor główny. To był strzał w dziesiątkę.
Wydawać by się mogło, że tak dobitna kropka, postawiona na końcu tego filmowego zdania, niespecjalnie stwarzała perspektywy do kontynuacji myśli. Zwłaszcza że scenariusz filmu oparto na samodzielnej książce, autorstwa Pierre’a Boulle’a. Hollywood widziało to jednak inaczej. Producenci dostrzegli w niebywałym sukcesie (artystycznym i komercyjnym) filmu Franklina J. Schaffnera potencjał do kontynuacji. Zatrudniono scenarzystów i speców od charakteryzacji, by ponownie dać możliwość do odegrania tego specyficznego, małpiego spektaklu o wielce przejmującym wydźwięku.
Powstało zatem szereg filmów (kinowych i telewizyjnych), seriali, w kolejnych dekadach Planeta Małp zaistniała także w książkach i komiksach. Popkultura pokochała małpy, choć kochała już je dzięki King Kongowi. 1968 rok był jednak początkiem wielkiej historii. Historii jednej z najdłużej kontynuowanych serii filmów science fiction, która wciąż, po latach, potrafi z powodzeniem zaskoczyć widza czymś nowym.
Dowodem na to niech będzie ostatni film z serii pn. Królestwo Planety Małp. Dodajmy – zaskakująco dobry film z serii. Po zgrabnym domknięciu trylogii Ruperta Wyatta i Matta Revesa, która z jednej strony zrebootowała markę, z drugiej jednak w sposób wiarygodny zgłębiła jej podwaliny, oddając jedną z ciekawszych prequelowych serii, jaką zna gatunek SF, nowy reżyser Wes Ball musiał zaproponować coś nowego i starego jednocześnie. Funkcjonowanie na tych obszarach jest zresztą dla Planety Małp emblematyczne. Królestwo faktycznie poszło w tym kierunku, bo to, nie licząc remake’u z 2001, jeden z najbardziej powiązanych fabularnie filmów serii z pamiętnym oryginałem z 1968, który jednocześnie zdołał zbudować własną osobowość.
Jak słusznie zauważył mój redakcyjny kolega Marcin Kończewski w swojej recenzji filmu, Królestwo Planety Małp w o wiele większym stopniu jest baśnią niż fantastyką naukową. Czuć to w konwencji – ja przynajmniej czułem się w kinie jak na nowej odsłonie Króla Lwa, ale nie traktuję tego jako zarzut. Skupiono się bowiem na wprowadzeniu do historii nowego bohatera, przeprowadzenie go przez wyboistą drogę, na której finale czekały go niejednoznaczne wnioski. Jak wskazał bowiem główny antagonista, niejaki Proximus, rzecz tyczy się ewolucji i chęci ugrania dla swego gatunku jak najwięcej korzyści.
Królestwo Planety Małp jest dla mnie filmem-pomostem, odsyłającym nas do początków tej historii z 1968. Charlton Heston postawił kropkę i wydawać by się mogło, że z chwilą, gdy jego bohater odkrył, że nie przeniósł się na inną planetę, a tak naprawdę przeniósł się tylko w czasie, pozostając na tej samej planecie, na której się urodził, ten film przestał być Planetą Małp, a zaczął być po prostu postapokaliptyczną Ziemią. Umieszczanie więc tego zwrotu w kolejnych tytułach było zatem wielce umowne, a jeszcze bardziej metaforyczne, bo odnosiło się do idei stojącej u podstaw tej historii, w mniejszym lub większym stopniu obecnej w każdym kolejnym filmie serii.
Według mnie to, co stanowi o sile tej historii i powód, dla którego wciąż do niej sięgamy, to sugestywne przesłanie mówiące o tym, że jako ludzie jesteśmy tak silnie przekonani o swej wyjątkowości, że kompletnie nie zdajemy sobie sprawy z tego, że sami dla siebie stanowimy największe zagrożenie. Paradoks rozwoju człowieka to nieustanne balansowanie z postępem technologicznym na granicy przepaści. Choć w wyniku naturalnej selekcji stanęliśmy na szczycie ewolucyjnej hierarchii, nigdzie nie jest powiedziane, że ta dominacja dana jest nam raz na zawsze.
Wybrzmiewa tu także akceptacja naszej wielorasowej różnorodności i niestawianie białego człowieka w centrum wszechświata. Komentuje się Planetę Małp jako postawienie na głowie historii kolonializmu i uczynienie z białego człowieka niewolnika. Owszem, ale ten sam film czyni z czarnego człowieka małpę, co jak wielu słusznie zauważyło, posłużyło raczej do umacniania szkodliwych stereotypów niż ich niwelacji. Koniec końców, Planeta Małp to trochę taki policzek wymierzony w rasowe uprzedzenia i te elementy historii ludzkości, w której sami dla siebie wilkami byliśmy.
Gdy małpy zastąpimy sztuczną inteligencją, zrozumiemy, że ta opowieść jest nadal aktualna. Czy na poziomie socjologicznym, czy technologicznym człowiek wciąż uczy się pokory. Planeta Małp pod tym względem jest jak budzik, który w kolejnych wznowieniach ma poruszyć naszą refleksję o naszej destrukcyjnej, pełnej pychy naturze. Niezależnie od tego, czy ten apel o opamiętanie, przybierający poniekąd formę naiwnego, idealistycznego marzenia, o szansie międzygatunkowej, międzyrasowej koegzystencji, przybierze konwencję niewinnej baśni czy też naukowej analizy, nie da się ukryć, że jest dla nas wciąż istotny.
Czy jednak zdołamy wstać z kolan, nim ostatecznie na nie padniemy, konfrontując się z końcem?