Nie mogę pogodzić się z Borysem Szycem w roli podkomisarza Kruszona. Na tle aktorów grających bandytów (Małaszyński, Lubos) wypadł jak nieopierzony kurczak. Zapomniał, że nie gra w Vincim, a w poważnym filmie sensacyjnym. Chodzi mi głównie o zbyt frywolne, lekkie, wręcz młodzieżowe osadzenie w świecie przedstawionym. Sam się dziwiłem, że uśmiechałem się, kiedy Kruszon brał udział w niemających nic wspólnego z komedią wydarzeniach. W utrzymaniu powagi nie pomogła mu Magdalena Różdżka w roli komisarz Aldony Ginko. Oglądałem ich i coraz bardziej wydawało mi się, że ktoś wyjął tę parę z komedii romantycznej i na siłę osadził w pełnych mrocznych ludzkich relacji przestępczym świecie. Chciałem poczuć jakąś większą powagę ze względu na coraz bardziej wciągającą mnie z odcinka na odcinek historię. Stało się tak zapewne dlatego, że dla Borysa Szyca jeszcze nie nadszedł czas na tego typu role. W roli Kruszona widziałbym go dzisiaj, gdy zostawił za sobą 40 lat.
Jonathan Patrick Foo jako Jonathan Lee i Justin Hires jako James Carter – kto wpadł na to, żeby zatrudnić tych aktorów? Chris Tucker został obdarzony jedynymi w swoim rodzaju umiejętnościami komediowym, a Justin Hires ich po prostu nie ma. Mimo szczerych chęci oraz lepszego warsztatu dramatycznego również Patrick Foo nie dorówna Jackiemu Chanowi. Mając w pamięci barwną relację bohaterów pełnometrażowych Godzin szczytu, niemożliwe jest zaakceptować pozbawioną charakteru styczność – bo inaczej nie można nazwać tego aktorskiego zjawiska – bohaterów serialowej wersji komedii sensacyjnej Bretta Ratnera. Taki duet zawsze pozbawi treść serialu znaczenia i przesłoni ją swoją tandetnością. Może byłoby inaczej, gdyby Chan i Tucker wcześniej nie stworzyli tak unikalnych wizerunków.
Wiązałem z tą produkcją wielkie nadzieje. Szczególnie chciałem poczuć ten niepowtarzalny klimat mojego ukochanego miasta, Krakowa, w pierwszym dziesięcioleciu XX wieku. Niestety zobaczyłem wąskie, oszczędne plany, nienaturalnie rozsypaną słomę na ulicach Starego Miasta i maksymalnie szkicowo zaprezentowane historie kryminalne. Nie rozumiem tego. Opowieści te miały tak wielki potencjał. Trąciły mrokiem, a niekiedy wręcz czarnym humorem. Ostatnia nadzieja pozostawała w aktorach. Oni jednak pogrążyli nawet owe nie do końca rozwinięte zalążki ciekawych historii. Paweł Małaszyński dał pokaz wyjątkowej sztywności i mentalnej nieobecności w fabule, a partnerująca mu Anna Próchniak wydawała się cały czas przestraszona, mówiła cicho, a niekiedy zupełnie niezrozumiale. Nie uwierzyłem tym postaciom. Gdyby jeszcze w serialu nie spotkały się one z o niebo lepszą jakością gry aktorskiej Magdaleny Cieleckiej i Eryka Lubosa. A tak dysonans okazał się nie do zniesienia. Twórcy najwidoczniej zrozumieli problem, bo kolejne sezony Belle Époque już nie powstały.