SERIALE, które się okropnie ZESTARZAŁY
Dziesięć zebranych tu przeze mnie pozycji to seriale, które oglądałem w dzieciństwie i w okresie dorastania. Niektóre nawet mi się podobały nie tylko z tego względu, że zbyt wielu alternatyw wtedy w telewizji nie było. W grupie wybrańców znalazło się również kilka sitcomów, których większość – przynajmniej z tych, które wpłynęły znacząco na mój filmowo-telewizyjny gust – o dziwo wciąż się trzyma i nie rozpada ze starości. Może dlatego, że sitcom jest na tyle specyficzną odmianą serialu komediowego ze względu na sztuczność, ograniczenie i szablonowość świata przedstawionego i postaci, że po prostu jest odporniejszy na zmiany, które dzieją się poza studiem, w których serial jako taki funkcjonuje o wiele szerzej. Niemniej niektóre z sitcomów również nie przetrwały świeże do czasów współczesnych.
„Strażnik Teksasu” (1993–2001)
Nie wierzę, że to piszę, ale muszę się przyznać, że po obejrzeniu kilku odcinków, nie jestem w stanie znieść tej produkcji. Złe jest dosłownie wszystko, w tym ikoniczna postać Walkera. Chuck Norris poradził sobie ze wszystkim, ale nie z jednym – czasem, który dopadł jego filmy, i nic go nie może zatrzymać, tym bardziej zastrzyki z botoksu. Walker dzisiaj okazuje się obciachową postacią, która walczy z przeciwnikami w obciachowy sposób – kamera tracąca ostrość, co chwilę zwolnienia tempa, nawet ciosy, które nie trafiają w przeciwnika, a on jednak upada. Współczesne seriale nawet pod tym względem pozostawiły Strażnika Teksasu daleko w tyle. Nie ma sensu wracać do tej produkcji; można to zrobić chyba tylko po to, żeby przypomnieć sobie, że niegdysiejsze miłości nieraz są wyrazem młodzieńczej niedojrzałości gustu na poziomie elementarnym.
„Przyjaciele” (1994–2004)
Jeden z tych sitcomów, który posiada wybitnie duże i agresywne grono psychofanów. Nagminnie udzielają się oni w sieci i bronią serialu jak polscy żołnierze kiedyś Westerplatte, tyle że Internet nie jest polem walki, chyba że o swój alternatywny do rzeczywistego wizerunek osobisty. Jedną kwestią jest to, że Przyjaciele nigdy nie byli serialem śmiesznym, a raczej społecznie żenującym. Nie ma sensu obrażać się za kilka żartów z brodą, nawet chamskich, lecz jeśli cała fabuła tylu sezonów na tym polega, że grupa białych wyśmiewa się z mniejszości, i to robi to wyjątkowo bez finezji, którą posiadał np. Monty Python, to trudno przyznać, że dla dorastającego widza zawsze takie zachowanie będzie śmieszne. I okazało się, że nie jest. Przyjaciele nie mają już racji bytu treściowo, przy tak jednorodnej obsadzie, co wytknęli produkcji nawet sami aktorzy. I to jest koronny argument dla fanowskiego środowiska miłośników serialu. Co teraz zrobią ze swoimi argumentami, jeśli ich ukochane gwiazdy same kontestują sens takiej, a nie innej konstrukcji Przyjaciół. Starość tego sitcomu polega więc właśnie na tym, że dojrzeliśmy, a przynajmniej część z nas, do tego, żeby już tego typu żarty nas nie śmieszyły. Jest jeszcze jeden ważny element, który złożył się na tzw. zestarzenie – sitcomowość. Sama w sobie jest ona nużąca, a jej metaforą jest kanapa. Mało który sitcom ustrzegł się przed monotonią wynikającą z monolityczności świata przedstawionego, a jeśli dodamy do niego treść, która z czasem staje się coraz bardziej odpowiednia dla zatrzymanych w czasie boomersów, to przepis na okropną starość jest gotowy.
„Świat według Bundych” (1987–1997)
Jestem ciekawy, co by się stało, gdyby nakręcono remake serialu, a Peggy Bundy została zagrana przez afroamerykańską aktorkę, która jest żoną biseksualnego, białego męża. Co by na to powiedzieli fani „starego” Ala? Chciałbym zobaczyć te wojny w komentarzach, te kipiące od dyskusji fora miłośników sitcomów. Wróćmy jednak do rzeczywistości. Taka fantazja się nie spełni. Pozostaje nam wizja Świata według Bundych zaproponowana w latach 80. Serial zestarzał się w dwóch najważniejszych kwestiach – wychowawczo i wizerunkowo. Mam nadzieję, że nikt z szacownych rodziców, nawet tych, którzy fascynowali się za młodu rodzinką Ala, nie życzy swoim dzieciom dorastania w tak toksycznym środowisku. Co zaś do wizerunku, współcześni mężczyźni, a raczej idea ich męskości, nawet jeśli jest drwaloseksualna, to jednak ewoluowała w stosunku do obrazu, jaki zaprezentował sobą Al Bundy. Mężczyzna o tym stylu jest już po prostu niemodny, a oglądanie go nie przynosi ani frajdy komediowej, ani pozytywnych wrażeń estetycznych. Poza tym serial zestarzał się jak każdy monotematyczny sitcom – za mało akcji, za mało znanych gości naprawdę wielkiego formatu, za mało inteligentnej abstrakcji w żartach pokroju np. tej z Teorii wielkiego podrywu.
„Power Rangers” (1993–1996)
Nie wiem, czy pamiętacie te wybuchy, kolorowe dymy, tekturową scenografię, kostiumy jak z bazaru na Stadionie Dziesięciolecia, osobliwie nienaturalny, szybki montaż, jakby montażystę gonił jakiś prawdziwy potwór, efekty specjalne jak z lat 60. oraz muzykę. Już w latach 90. estetyka filmu powodowała zdziwienie i śmiech. I nie jest żadnym tłumaczeniem, że był to serial zrobiony dla młodszego widza, bo współczesne mu produkcje kierowane do tej samej grupy wiekowej często trzymały poziom. Power Rangers były zbyt dosłownym przeniesieniem japońskiego pierwowzoru na warunki zachodnie. A może problem tkwił w czymś innym? Twórcy tak abstrakcyjną tematykę zdecydowali się zrealizować zbyt wcześnie, jak na środki przeznaczane na produkcję filmów science fiction i fantasy, a szczególnie seriali w tych gatunkach. To w połączeniu ze spozycjonowaniem produkcji jako tytułu dla dzieci miało konsekwencje w postaci przedwczesnego zestarzenia się serialu pod względem estetycznym i technicznym.
„Herkules” (1995–1999)
Nie mogę powstrzymać w tej chwili śmiechu, bo całkiem niedawno oglądałem Kevina Sorbo w roli Kapitana w Poznaj moich Spartan, filmie, który notabene się nie starzeje, a wręcz odwrotnie. Trochę wcześniej jednak pan Sorbo zagrał Herkulesa w serialu emitowanym w polskiej telewizji. Nie pamiętam jednak, czy był on emitowany w weekendy, czy popołudniami w tygodniu. Dzisiaj wydaje mi się, że były to raczej weekendy. Nie ma to jednak w sumie teraz znaczenia, bo Herkules to w tym zestawieniu kolejny przykład serialu, który zestarzał się podobnie do Strażnika Teksasu. Po latach widać ogromne niedoinwestowanie, m.in. przez to, że dzisiaj seriali nie traktuje się już jak gorszych dzieci świata filmu, a zwłaszcza tych, które traktują o fantastyce. Tak więc bożyszcze kobiet Kevin Sorbo jako Herkules jest starożytnym Walkerem, tyle że nie z taką legendą, co Chuck Norris. Zasady starzenia jednak zupełnie te same.