Role z filmów science fiction GODNE nagrodzenia OSCAREM
Kino science fiction to w oczach szacownej Akademii takie dziecko gorszego boga. Zwykle przegrywa z innymi gatunkami w walce o tytuł najlepszego filmu, nie mówiąc już o docenianiu aktorów. Owszem, zdarzają się nominacje oraz statuetki za zdjęcia czy efekty specjalne, ale przecież do ochłapy rzucane na otarcie łez. Może to wstyd docenić fantastykę naukową, bo jest za bardzo fikcyjna. Jak kuriozalnie to brzmi, skoro inne fikcje jakoś zostają docenione. Sytuacja stała się jeszcze bardziej ironiczna, gdy pierwszym takim tytułem w historii, który zgarnął nagrodę za najlepszy film, został Kształt wody.
Czyżby to również był ochłap rzucony w kierunku twórców science fiction? Na to wygląda, bo kiedy przyszło co do czego i zdecydowano się wreszcie docenić film science fiction, okazało się, że wybrano zupełnego przeciętniaka, w którym dobre są poszczególne, rzemieślnicze elementy, zaś całość wypada nudno i, co najważniejsze, płytko. Kształt wody jest zaledwie opowiastką z morałem wobec całego dorobku Guillerma del Toro, który potrafi kręcił naprawdę wielkie, metafizyczne, a przy tym niesamowicie dosadne kino. Nie mówię, że tych elementów nie ma w Kształcie wody, jednak są przykryte bezpieczną plandeką, żeby ta przysłowiowa kasa na końcu się zgadzała. No i przyszedł efekt tego podejścia – Oscar.
W sensie jednostkowym może jest on bardziej zasłużony niż jako sprawiedliwe przełamanie trendu nienagradzania filmów science fiction w ogóle. Nas, zakładam, miłośników fantastyki, z pewnością takie podejście nie zadowoli. Wystarczy, że w literaturze gatunkowej od wielu lat panuje dystans intelektualistów do opowieści fantastycznonaukowych. Doprawdy, miłość do faktów jest bardzo przereklamowana.
Rutger Hauer jako Roy Batty, Łowca androidów (1982), reż. Ridley Scott
Podobne wpisy
W 1983 roku głównym konkurentem dla Łowcy androidów był E.T. Stevena Spielberga, w porównaniu z tym pierwszym obraz semantycznie tak prosty jak budowa przysłowiowego cepa. W kategorii zaś najlepszych zdjęć, co ciekawe, film Scotta przegrał z Gandhim. Akademia więc bez żadnego wstydu pokazała, że zanadto rzemiosło filmowe jej nie obchodzi. Ważne, żeby zachować się poprawnie politycznie. To przeszłość, która niestety wciąż się dzieje. W przypadku aktorów już w ogóle nie ma o czym mówić. Żaden nie został dostrzeżony. Widzowie jednak nie pozwolili krytykom przespać dzieła tak wiekopomnego dla gatunku. Oczywiście, że rozważałem uwzględnienie w tym zestawieniu Harrisona Forda. To jednak, jaką świeżość do fantastyki wprowadził Rutger Hauer, jest niepodważalna – monolog Roya, setki dubli, kaskaderskie wyczyny, niesamowite zaangażowanie, jakby Holender wiedział, że za tę właśnie rolę zostanie zapamiętany w historii kina na zawsze. Od lat próbuję sobie odpowiedzieć, na czym polega fenomen kreacji tego akurat replikanta, bo przecież w książce Dicka postać Batty’ego (właściwie Baty’ego) jest w porównaniu z jej filmową wersją nieco bezbarwna. Tym bardziej Hauerowi należy się Oscar za danie nowego życia literackiemu pierwowzorowi.
Sigourney Weaver jako Ellen Ripley, Obcy: Ósmy pasażer Nostromo (1979), reż. Ridley Scott
Wiele o niej już napisałem. Jej władcza seksowność jest onieśmielająca, a przynajmniej była taka w czasach Obcego. W zakresie ról kobiecych w kinie science fiction Weaver ciągle nie ma konkurencji. Ellen Ripley przemykająca się wyraźnie zbyt niskimi i wąskimi dla niej korytarzami w poszukiwaniu Ksenomorfa stała się symbolem nieustępliwości w dążeniu do celu przez ludzki gatunek orz kobiecej siły w walce o swoje prawa. Dzisiaj, znając genezę Obcego, znacznie lepiej rozumiemy motywację Ksenomorfa. Jest ona podobna do naszej – równie bezlitosna w ekspansji co Ellen Ripley w obronie własnej, jak i tych, których kochała. W końcu Obcy odziedziczył te cechy po swoim twórcy. Tym jest nam bliższy, co wcale nie odziera go z potworności, a przydaje jej nam. Sigourney Weaver, nominowana za rolę Ripley do Oscara, wyrwała się tą rolą z płciowych kajdan w gatunku fantastyki naukowej, w którym kobiety są meblami, a nie wojowniczkami.
Michael Fassbender jako David, Obcy: Przymierze (2017), reż. Ridley Scott
To, co mnie w roli Davida uwiodło, to gładkość, idealna harmonia w postawie ciała złączonej z intonacją głosu, mimiką, treścią wypowiedzi oraz przenikliwym spojrzeniem. David jest idealny, wręcz boski, bez widocznej skazy, zawieszony przez swoich twórców poza tą przestrzenią, która ich zawsze krępowała – moralnością. Jakkolwiek będziecie oceniać Prometeusza i Obcego: Przymierze, jeśli chociaż trochę znacie się na kinie, a nie traktujecie go jedynie jako przedłużenie własnych emocji i oczekiwań, powinniście docenić rolę Michaela Fassbendera, który błyszczy pośród całej aktorskiej załogi obydwu filmów jak Ziemia na tajemniczej mapie Konstruktorów. Jego droga do doskonałości zaczęła się w Prometeuszu, a zwieńczenie nastąpiło, gdy zjawił się Walter. Tak, tak. Scena z fletami jest ważną składową oscarowej kreacji Fassbendera.
Sally Hawkins jako Eliza Esposito, Kształt wody (2017), reż. Guillermo del Toro
Akademia znów oszukała fanów science fiction. Wybrała najbardziej przeciętny, nakręcony pod publiczkę film del Toro, żeby nagrodzić go Oscarem. Nie może być większej drwiny z widzów. Jest jednak światełko w tym zapchanym przeciętnością kanale – Sally Hawkins. Akurat ona doceniona statuetką nie została. Trzeba również uczciwie przyznać, że miała mocną konkurentkę w postaci Frances McDormand. Ci, co znają odtwórczynię Mildred, wiedzą jednak, że jej gra jest powtarzalna. Sally to zaś jeszcze nieskażony rutyną kwiat. Jej grę aktorską podziwiałem z nieskrywaną przyjemnością – równie dobrze spisała się podczas masturbacji w wannie oraz gdy zetknąwszy się z zupełnie innym, nieludzkim bytem, potrafiła okazać mu elementarny szacunek. Jednocześnie okazała go widzowi. Nie wiem, czy rozumiecie, ale nam, członkom publiczności, aktor też potrafi okazać szacunek poprzez wypuszczenie z siebie jedynie tyle warsztatowego artyzmu, ile potrzeba danej roli – nie mniej i nie więcej.
Bruce Dern jako Freeman Lowell, Niemy wyścig (1972), reż. Douglas Trumbull
Bruce Dern to aktor najlepiej pasujący do westernów – tak sądziłem, nim zapoznałem się z jedną z lepszych, a jednocześnie bardziej zapomnianych produkcji science fiction w historii tego gatunku. Bruce Dern zagrał w nim Freemana Lowella, kosmonautę, zapalonego botanika i tak naprawdę odludka, który ceni rośliny bardziej niż żądnych zysku ludzi. Odseparowanie od zniszczonego świata i miłość do botanicznego piękna są u niego tak wielkie, że nie wykonuje rozkazu zniszczenia kopuł z miniekosystemami leśnymi, a ucieka w kosmos. Sam z kilkoma robotami. Od tej chwili zaczyna się jego czas, który widz będzie dzielił wyłącznie z nim. Bruce Dern postarał się, żeby Freeman nie pozostał w oczach odbiorcy jedynie leśnym hippisem oraz zwykłym psychopatą, który w roli rodziny wyobraża sobie drzewa. Bohater w sytuacji granicznej, w jakiej został postawiony, ma swoje racje, a Dern prezentuje je wyjątkowo racjonalnie, chociaż nie bez trudnych w akceptacji emocji. Za tę samotną walkę ze sobą i z kosmosem niewątpliwie należał mu się Oscar. To, że go nie dostał, jest albo jakąś gigantyczną pomyłką, albo fantastyczną ślepotą Akademii.