Stopniowe wyświetlanie się tytułu filmu na tle pływającego w kapsule deprywacyjnej Williama Hurta można oglądać bez końca. Wydające się już dzisiaj nieco przestarzałe wizualizacje halucynacji wciąż budzą ciarki, przynajmniej u mnie. Sam proces przemiany fizycznej głównego bohatera jest za to jednym z bardziej emocjonująco przedstawionych procesów gatunkowej ewolucji, jakie widziałem w kinie. Do odegrania tej roli potrzebny był aktor, który będzie potrafił odegrać intelektualistę, a zarazem agresywnego szaleńca; połączyć dramat obyczajowy z psychodeliczną fantastyką. O zdolność zaprezentowania takiego wachlarza emocji nie podejrzewałem Hurta aż do czasu seansu Odmiennych stanów świadomości. Film przeszedł komercyjnie zupełnie niezauważony, jedynie Hurt dostał nominację do Złotego Globu w jakże egzotycznej kategorii: najbardziej obiecujący aktor. Nie przypominam sobie, żeby w którymś filmie science fiction główny bohater „przeleciał Boga”. Dajcie znać, jeśli coś ciekawego w tym temacie się w kinie wydarzyło. Oscar dla Hurta więc murowany, jak i dla innych tak zdolnych kochanków.
Heston w swojej karierze zagrał wielkie role. Oscarem został doceniony raz za Ben Hura. Nie stronił od gatunku science fiction, lecz, co ciekawe, za swoje ponadprzeciętne starania nie został nigdy doceniony. Jakąś kolosalną pomyłką jest nieprzyznanie mu chociaż nominacji za rolę George’a Taylora w Planecie małp (1968). Byłby to dobry wstęp do Oscara za kreację Roberta Neville’a w Człowieku Omedze. Akademia w tym przypadku zachowała się jednak podobnie. Z zainteresowaniem było chyba nawet gorzej niż w przypadku Planety małp. A wydawać by się mogło, że świat przedstawiony w historii Roberta Neville’a jest o wiele bardziej przystępny, dramatyczny i pełen suspensu niż relacje człowieka z gadającymi małpami. Heston nie przypomina superbohatera. Ma już sporo zmarszczek, a podczas biegania trzęsą mu się boczki. Jest przez to żywy i przystępny jak każdy z nas, a przy tym nie boi się robić tego wszystkiego, co dla nas na co dzień pozostaje nieosiągalne.
Tom Hanks wielokrotnie udowadniał, że jest aktorem z gumową osobowością i gumowym talentem. Potrafi wcielić się w najbardziej skomplikowane psychologicznie role i zadziwiać publiczność swoją ekranową innością od samego siebie. Oczywiste jest więc, że przy tak skomplikowanych rolach, które siostry Wachowskie dla niego zaplanowały, nie mogło być innego aktora, który by to artystyczne rzemiosło zrealizował lepiej. Zresztą na tym polega fenomen aktorski Atlasu chmur, że kilku aktorów wciela się w każdym epizodzie w przeróżnych bohaterów. Każdy z nich wypada więcej niż dobrze. Jest jednak aktor znany raczej z drugiego i trzeciego planu, który okazał się jedną z ważniejszych postaci dla całej historii. Jim Broadbent powinien zostać chociaż nominowany do Oscara zwłaszcza za dwuznaczną etycznie, a przy tym inteligentnie dowcipną rolę Timothy’ego Cavendisha.
Niech mi wybaczy, lecz ciągle będę wracał do jego nietuzinkowej, charakterystycznej urody. Widać, że jest to aktor świadomy siebie. Mający odwagę grać zarówno postaci znienawidzone przez widza, jak i radykalnych konwertytów, chociaż wiadome jest, że i oni nigdy nie zaskarbią sobie u publiczności takiej sympatii jak postacie, które od samego początku jasno opowiadają się po tzw. jasnej stronie mocy. Copley się tym nie przejmuje, dlatego jego aktorstwo jest kompletne artystycznie – nie ma na nie wpływu ten podprogowy element w postaci wątpliwości „a co ludzie pomyślą”. Owa niezależność zaprocentowała kreacją Wikusa, człowieka moralnie obrzydliwego. To taka mała, biurowa gnida, zupełnie nienadająca się na pełnokrwistego bohatera mogącego stać się wzorem postępowania. Trzeba było jednak w jakiś sposób ją odmienić. Na ramionach Copleya Blomkamp położył więc odpowiedzialność za charakterologiczną konwersję De Merwe’a. A stać się ona miała faktem dopiero z chwilą odrzucenia ludzkiej powłoki i stania się tak pogardzanym przez ludzi obcym. Sharlto Copley jakże zręcznie odmienił Wikusa, jeszcze zanim straciliśmy całkiem z oczu jego człowieczą powłokę.
Oscar w kategorii najlepsza drugoplanowa rola męska. Jakiż Montalban w tej roli był posępny, zdeterminowany i groźny. I wcale nie przerysował złowrogich emocji. Przydało się to wieloletnie doświadczenie w kryminałach, westernach, a także produkcjach science fiction. Montalbana jednak nie wymienia się jako aktora zbytnio zadomowionego w gatunku sci-fi, może ze względu na dorobek artystyczny i czasy, w których był budowany, a może też trochę ze względu na urodę, pasującą bardziej do członka mafii albo łamacza kobiecych serc. Niemniej jego następca Benedict Cumberbatch, który zagrał Khana w 2009 roku w produkcji Star Trek: W ciemność, miał ogromnie utytułowanego i mocnego przeciwnika. Jak to Cumberbatch, wywiązał się z zadania doskonale, jednak to Montalbanowi za stworzenie podwalin pod charakter Khana przyznałbym Oscara. Wtedy, na początku lat 80., kiedy jeszcze antagoniści w kinie science fiction nie byli intelektualnymi wydmuszkami, których motywy da się przejrzeć w ciągu kilku minut, Montalbanowski Khan – chociaż na wskroś przepełniony nienawiścią do ludzi – budził szacunek.