search
REKLAMA
Zestawienie

RĘCE OPADAJĄ, czyli FILMOWE ROZCZAROWANIA 2018

Jacek Lubiński

30 grudnia 2018

REKLAMA

Ciche miejsce

Niektórzy sugerują, że to „horror roku“. Wtóruje im w tym duży sukces finansowy (aczkolwiek mało który film z tego gatunku się nie sprzedaje, zwłaszcza biorąc pod uwagę śmiesznie niskie koszty). A dla mnie to jeden z najgłupszych straszaków, jakie widziałem. Jasne, punkt wyjścia ma naprawdę dobry i przez pierwsze minuty intryguje tą swoją niewygodną ciszą. Ale sam trick, na którym oparto całą fabułę, szybko zaczyna męczyć swoją powtarzalnością. Historia oraz świat przedstawiony są zupełnie nieprzemyślane, akcja nie ma żadnej konsekwencji i wypełniona jest schematami, które dosłownie robią z widza debila (przykładem jest tu naprawdę co druga scena), a bohaterowie… nie myślą. Także finał woła o pomstę do nieba, wprost przepoczwarzając się w kino klasy Z. Generalnie jest to twór, w którym mało co się do siebie dodaje. Dlatego niesiony prostymi emocjami zwyczajnie nie działa. Za to nudzi. I śmieszy. Chyba nie o to chodziło.

Avengers: Wojna bez granic

Zmęczenie superbohaterskiego materiału jest w tym filmie wręcz ewidentne. Niby pierwszej klasy widowisko, które odpowiednio gra na emocjach nagromadzonych przez ostatnią dekadę. Ale ciągłe okładanie się po pyskach, kolejne sojusze i rozpady zaczynają nużyć gdzieś w połowie, podobnie jak natłok postaci. Nie pomaga też fakt, że ciekawszy od wszystkich obecnych na ekranie herosów jest ich główny przeciwnik, któremu w pewnym momencie zaczyna się wręcz kibicować, a którego twórcy wyposażyli także w moce pozwalające na zakończenie tytułowej wojny w pięć minut. A mimo to film trwający dwie i pół godziny zdaje się de facto nie mieć granic. To wszystko sprawia wrażenie wielkiego hałasu o nic. W teorii dobre kino komiksowe, w praktyce stara się zbyt dużo naraz osiągnąć, ostatecznie niewiele dając w zamian. Także w kwestii końcowego wzruszenia, na które reagują jedynie ramiona.

Zimna wojna

Nie jestem hejterem filmu Pawła Pawlikowskiego. To już od samej strony technicznej rzecz godna uwagi. I doskonale zagrana jeśli idzie o główną rolę żeńską – z czym nie można się kłócić. Jest to więc dzieło będące swoistym objawieniem na skalę europejską. Jeśli jednak zapomnimy na chwilę o rewelacyjnej Joannie Kulig; gdy przymkniemy oko na czarno-białe, nie wiedzieć czemu ponownie zamknięte w ciasnej formie kwadratu zdjęcia Łukasza Żala oraz machniemy ręką na całą tę artystyczną otoczkę, to… nie zostaje nam wiele. Fabuła jest pretekstowa i mało przejmująca, daleka zarazem od historycznego przepychu i efektowności sugerowanej przez tytuł oraz czasy, w których ją osadzono. Nie emocjonuje, bo nie ma głębi, a po jej kolejnych epizodach dosłownie się prześlizgujemy – jakby twórcy znowu, podobnie jak w przypadku Idy, nie mieli pomysłu na pełny metraż, ale mimo to kurczowo trzymali się tej formy prezentacji. To zatem kino solidne, ale dalekie od pożądanej wybitności. Szkoda.

Mission: Impossible – Fallout

Najgorsza część serii. Przekombinowana, niezgrabna i bełkotliwa mieszanka stylistyczna, pełna skopiowanych z innych filmów scen (a przecież dotychczas to M:I wyznaczało na tym polu standardy). Ponowny angaż tej samej ekipy zaowocował filmem brzydkim formalnie, chaotycznym fabularnie i po prostu… męczącym. Widowiskiem pozbawionym energii, choć akcja pędzi w nim na złamanie karku. Film idealnie podsumowuje błaha chwila, kiedy to jedna z pań impulsywnie całuje Cruise’a w usta. Czyni to jednak w tak gówniarski wręcz sposób – nieprzystający do jej pozycji i charakteru – że trudno w ogóle się tym przejąć. Takie jest też cały Fallout – to nieudolnie udający dorosłe kino szczeniacki wybryk. Rzecz niebezpiecznie bliska parodii nie tylko samego cyklu, lecz także gatunku w ogóle. To wszystkie grzechy współczesnych blockbusterów zamknięte w dwóch i pół godzinie. Pozostaje liczyć na to, że gorzej już nie będzie. To w końcu… niemożliwe.

Bonus: Nić widmo

Swego czasu umieściłem ten film wśród najlepszych tego roku. Swoje zdanie podtrzymuję, aczkolwiek trudno mi się na dłuższą metę nim totalnie zachwycać. Jest zbyt zimny i czegoś ewidentnie w nim zabrakło do perfekcji i kompletności wizji wcześniejszych dzieł reżysera. Nie zawiódł mnie tak zupełnie, ale też nie mogę pisać o pełnej satysfakcji. Zatem ani tam (zaskoczenia), ani tu (rozczarowania) nie pasuje – ot, tytuł środka.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA