RANKING wszystkich filmów nominowanych do OSCARA w kategorii NAJLEPSZY FILM
Miejsce 3. Parasite
Joon-ho Bong tworzy film wyjątkowy. Na szczęście jego wizji nie imają się granice i z Korei Południowej obraz dotarł do najbardziej odległych rynków, by tam dumnie kroczyć przez kina i zdobywać kolejne zasłużone nominacje, nagrody i wyróżnienia. Z ogromnym prawdopodobieństwem sięgnie także po Oscara za najlepszy film międzynarodowy. Nic dziwnego, bo to kino, którego trudno nie pokochać. Szybkie, nieprzewidywalne, bawiące się konwencjami, nigdy nietracące czysto rozrywkowego charakteru, a przy tym komentujące kwestie społeczne dużo trafniej niż niejeden dokumentalista czy publicysta. Parasite robi ogromne wrażenie tym, o czym opowiada, ale także – jak opowiada. Formalnie zupełnie nie odstaje od najlepszych zachodnich produkcji (ten montaż!). Film siedzi w głowie bardzo długo po seansie, być może nigdy jej już nie opuści, co zresztą znakomicie koresponduje z jego fabułą.
Miejsce 2. Pewnego razu… w Hollywood
Podobne wpisy
Quentin Tarantino wchodzi w ostatni etap swojej filmowej kariery (jak twierdzi, stworzy tylko 10 filmów, ten jest dziewiąty), i to w sposób niezwykle dojrzały. Porzuca bowiem fascynacje poszczególnymi gatunkami, a zamiast tego opowiada o swoich głównych miłościach – kinie i telewizji. Ich tworzeniu, odbiorze, kulisach powstawania, świecie gwiazd dużego i małego ekranu. Opowiada o ostatnim roku niewinności Hollywood – zakończonym brutalnym morderstwem Sharon Tate i jej przyjaciół – i dawno zakończonej erze, którą twórca w perfekcyjny, przemyślany i mądry sposób ożywia. Przedstawia nam świat, w który widz bezgranicznie wsiąka, a niemal trzy godziny mijają jak najlepsza impreza w gronie najwierniejszych przyjaciół. Zabawne, wzruszające, a w finale niezwykle satysfakcjonujące i oczyszczające przeżycie. Nie film. Przeżycie.
Miejsce 1. 1917
1917 Sama Mendesa trafiło do mnie na dwóch (co prawda zależnych od siebie) poziomach, co w efekcie uczyniło go w mojej opinii – przyznam, że dość niespodziewanie, bo w końcu to „kolejny” film wojenny – nie tylko najlepszym tytułem nominowanym w tegorocznym wyścigu oscarowym, ale po prostu najbardziej wartościowym obrazem całego zeszłego minionego sezonu. Po pierwsze za sprawą znakomitej realizacji. To film pozbawiony na tym polu jakiejkolwiek wady. Zaczynając od kapitalnego aktorstwa, poprzez wspaniałą ścieżkę dźwiękową, scenografię, kostiumy, po jakże istotny tu montaż oraz oczywiście absolutnie genialne zdjęcia Rogera Deakinsa, któremu wraz z reżyserem i całą ekipą udało się stworzyć znak rozpoznawczy filmu – wrażenie kręcenia całości na jednym ujęciu. Sprawia to, że naprawdę czujemy się, jakbyśmy byli na wojennym froncie, razem z bohaterami przeżywali ich morderczą drogę i w każdej sekundzie czuli towarzyszące im zagrożenie. I tu właśnie dochodzimy do zapowiedzianego „po drugie”. Sam Mendes, nigdy nie tracąc z kadru swoich bohaterów, pozbawiając wojnę większego kontekstu, czyniąc ją obecną tu i teraz, sprawił, że niemal fizycznie poczuliśmy jej grozę. Wybitne, emocjonujące dzieło.