Przebłyski GENIUSZU! FILMY, które ZAPIERAJĄ DECH W PIERSIACH
Klasyka zawsze w modzie, czy to ubranie, samochód, muzyka czy wreszcie film. Klasyka jest ponadczasowa i doceniana przez kolejne pokolenia odbiorców, nie tylko dlatego, że jesteśmy do pewnych schematów przyzwyczajeni, lecz dlatego, że są one po prostu dobre, sprawdzone i zawsze – lepiej czy gorzej – działają. Od czasu do czasu zdarza się jednak, że projektant, kompozytor czy filmowiec łamią wszelkie reguły, spuszczając artystyczne zacięcie ze smyczy, by stworzyć dzieło ekstrawaganckie, oderwane od latami wypracowanych wzorców i stojące w opozycji do oczekiwań odbiorców. Takie eksperymenty formalne, czy to w dziedzinie motoryzacji, mody, muzyki czy filmu, są często – i owszem – wielkim hitem sezonu, ale za rok-dwa, już mało kto o nich pamięta. Jeszcze rzadziej ten nowy, śmiały, przełomowy, zdawałoby się, nurt znajduje chętnych do jego kontynuowania, a i o odbiorców czekających na więcej trudno. X muza także miewa takie wyskoki, swoiste przebłyski geniuszu, ale tak szybko, jak gwiazda nowej formy rozbłyska, tak równie szybko gaśnie. Kilka takich jednorazowych zabaw z formą, zwieńczonych sukcesem, niekiedy spektakularnym, wspominam w poniższym zestawieniu. Jeśli coś ciekawego pominąłem (na pewno tak), dajcie znać w komentarzach.
Sin City (reż. Robert Rodriguez & Frank Miller, 2005 r.)
Wizualna perła wyreżyserowana przez spółkę Robert Rodriguez & Frank Miller (autor komiksowego oryginału) stanowi najlepszy chyba przykład na to, że im bardziej wymyślna/nowatorska/przełomowa forma, tym bardziej ma szansę wypalić tylko jeden raz. To jednocześnie doskonały przykład wykorzystania komputerów do stworzenia zapierającej dech filmowej iluzji. Nakręcony w całości na zielonym ekranie, w postprodukcji przekonwertowany na znaną z komiksu czarno-białą paletę barw, obraz Rodrigueza i Millera do dziś robi spektakularne wrażenie. Ogromna w tym także zasługa wiernego odwzorowania przed kamerą, w niektórych przypadkach niemal 1:1, kadrów z komiksów. Oczywiście w tej samej konwencji Frank Miller, któremu zdawało się, że umie w reżyserię, nakręcił Spirit: Ducha Miasta, a po dekadzie razem z Rodriguezem Sin City: Damulkę wartą grzechu – ale kompletna klapa pierwszego i chłodne przyjęcie drugiego udowodniły tylko, że fantastyczna forma Sin City z 2005 roku była jednorazowego użytku.
Hardcore Henry (reż. Ilya Naishuller, 2015 r.)
Krótkometrażówka Biting Elbows: Bad Motherfucker, w której z perspektywy pierwszej osoby oglądamy mega krwawą rozpierduchę z użyciem pistoletów, AK47 i granatów, ma na YouTubie ponad 40 milionów wyświetleń i stanowi prawdziwą gratkę dla miłośników gier FPP w stylu Quake’a czy Dooma. Sukces filmiku, w którym oczami bohatera obserwowaliśmy jego krwawą wendettę, bardzo szybko, bo już w 2015 roku, przełożył się na powstanie pełnometrażowego filmu kinowego Hardcore Henry. Obawiałem się, że tak zwariowana formuła, która doskonale sprawdziła się w piekielnie dynamicznym pięciominutowym formacie, nie wytrzyma zderzenia z półtoragodzinną ramą filmu kinowego. Okazało się jednak, że film, w którym pomocnika głównego bohatera (którego twarzy nigdy nie zobaczymy) z rozmachem zagrał sam Sharlto Copley (Dystrykt 9), ogląda się znakomicie od pierwszej do ostatniej minuty seansu. Oczywiście fabuła, której bohaterem jest trudny do zabicia człowiek z elementami maszyny (sztuczne ramię i noga), jest pretekstowa i pędzi na złamanie karku od jednej strzelaniny do drugiej, ale kto by się tym przejmował, skoro wizualna strona i brutalna otoczka tego szalonego przedsięwzięcia zapierają dech w piersiach. Choć reżyser, idąc za ciosem, nakręcił już w konwencji FPP kolejny krótki metraż (teledysk do singla False Alarm The Weeknd), jak na razie niezwykle krwawy pełnometrażowy Hardcore Henry pozostaje tworem jedynym w swoim rodzaju. I tak powinno pozostać, bo film nakręcony w całości kamerą (GoPro Hero3 Black Edition) zamocowaną na głowie kaskadera to podobnie jak w przypadku Sin City coś, co widzowie chętnie łykną, ale raczej tylko jeden raz.
Roma (reż. Alfonso Cuarón, 2018 r.)
Najświeższy, bo pochodzący z ubiegłego roku, przykład nadzwyczaj charakterystycznego, niespotykanego wcześniej stylu, to słynna Roma. Nominowane do Oscara za zdjęcia dzieło Alfonso Cuaróna (również autora zdjęć) cechuje bardzo interesujący zabieg stylistyczny w postaci kamery, która, o ile w danym ujęciu nie jest statyczna, porusza się jednostajnym ruchem w lewo lub w prawo, w sennym tempie panoramując otoczenie oraz/lub bohaterów. Oczywiście nie jest to w kinie żadna nowość, ale pierwszy raz zetknąłem się z użyciem panoramowania na tak dużą skalę. Oprócz tego film cechuje brak klasycznego montażu, wszystko filmowane jest na szerokich planach, za pomocą długich ujęć, bez używania choćby kontrplanów w scenach dialogowych. Narracja prowadzona ujęciami zaplanowanymi z chirurgiczną precyzją oraz kamerą zdystansowaną od bohaterów sprawiła niestety, że Roma nie zdołała zaangażować mnie na poziomie fabularnym i emocjonalnym, skutkiem czego nie zbliżyłem się do bohaterów choćby o krok, by przejąć się ich losami. Mimo wysmakowanych kadrów, ze słynnym ujęciem na plaży na czele (doceniam, prawdziwa petarda, ujęcie IKONA!), Roma pozostaje dla mnie takim… pięknym kościołem, ale bez Boga, filmem aż nazbyt wyraźnie skrojonym pod sezon nagród. Zrealizowanym w przeestetyzowanym kluczu, bardzo (!) miłym dla oka, ale nieco obojętnym dla (przynajmniej mojego) serca.
Dogville (reż. Lars von Trier, 2003 r.)
Podobne wpisy
Twórca Domu, który zbudował Jack w latach 90. ubiegłego stulecia był współtwórcą manifestu artystycznego Dogma 95, w ramach którego powstały m.in. takie filmy jak Idioci, Przełamując fale czy Festen. W dużym skrócie chodziło o kręcenie filmów poza studiem, w naturalnym oświetleniu, przy użyciu naturalnych lokacji i rekwizytów, wszystko filmowane kamerą z ręki i z dźwiękiem rejestrowanym na planie. Von Trier postanowił jednak przełamać i tę, dla niego chyba wciąż zbyt mało awangardową formułę. Poskutkowało to tym, że jego Dogville może śmiało ilustrować powiedzenie przerostu… treści nad formą, jeśli takowe by istniało. Forma bowiem ogranicza się tu bodajże do najmniejszego minimum w historii kina. Powiedzieć, że dekoracje i lokacje w filmie twórcy Królestwa są teatralne, to za mało. One są bardziej niż szczątkowe, stojąc na granicy umowności. Jak bowiem inaczej nazwać narysowane kredą na podłodze ściany oddzielające pomieszczenia lub stojące tu i ówdzie drzwi, pojedyncze meble czy samochód? O dziwo, do tego kameralnego filmowego przedstawienia von Trier zdołał przekonać takie gwiazdy jak Nicole Kidman czy Paul Bettany. W trwającym blisko trzy godziny dramacie wszystko miało być podporządkowane emocjom bohaterów, a zadaniem ledwie zarysowanej rzeczywistości było nierozpraszanie widzów. Oczywiście film, choć doceniony przez widzów i krytyków, pozostaje do dziś jedynym w swoim rodzaju eksperymentem formalnym.