Przebłyski GENIUSZU! FILMY, które ZAPIERAJĄ DECH W PIERSIACH
Hulk (reż. Ang Lee, 2003 r.)
Bardzo fajną zabawę formą zaproponował Ang Lee w czasach kiełkującego jeszcze kina superbohaterskiego. Robimy film na podstawie komiksu? Może więc spróbujmy ten komiksowy rodowód pokazać jakoś na ekranie. Dzięki takiemu pomysłowi wybrane sekwencje akcji w filmie Hulk prezentowane są z różnych punktów widzenia kamery w tym samym momencie, za pomocą podzielonego na kilka okienek ekranu. Bardzo fajnie wygląda choćby demolka laboratorium i scena z szalejącą butlą, widowiskowo przelatującą z jednego obrazka do drugiego. Ale moim ulubionym ujęciem filmu, także podanym w niespotykanej formie, pozostaje Hulk wyskakujący na pustynię przez wywalone przez siebie drzwi – pokazany dwa razy, na dwóch różnych planach. W żadnym filmie przed ani w żadnym po Hulku nie zastosowano podobnych zabiegów formalnych, bo potencjał powyższych eksperymentów, choć wizualnie, a nawet narracyjnie, interesujących, zdążył się wyczerpać w obrębie tego jednego filmu.
Urodzeni mordercy (reż. Oliver Stone, 1994 r.)
Czego tu nie ma! B&W, kolorowe filtry, wstawki animowane, sceny stylizowane na dokument/reportaż lub serial ze śmiechem publiczności w tle, do tego powklejane ujęcia z programów telewizyjnych i klasyków kina (m.in. z Frankensteina z 1931 roku). Podobno w filmie użyto niemal 20 różnych formatów zapisu obrazu. Kamera szarżuje, natłok atrakcji wizualnych atakuje z prędkością karabinu maszynowego, a konwencje gatunkowe mieszają się niczym składniki w przekombinowanym bigosie. Wszystko to służy (z udanym skutkiem) zilustrowaniu szalonej psychiki dwojga tytułowych urodzonych morderców, urządzających sobie, niemal w świetle kamer, krwawy rajd po USA. Po filmie jesteśmy wyczerpani psychicznie, oczy szczypią, mózg paruje. Choć Urodzeni mordercy okazali się sukcesem i należą bez wątpienia do najważniejszych tytułów powstałych w latach 90. ubiegłego wieku, konwencja zastosowana przez twórcę Plutonu, męcząca zarówno w realizacji, jak i odbiorze, nie znalazła swoich naśladowców. Co więcej, feeria kolorów i kakofonia dźwięków, atakująca widzów nieustannie przez dwie godziny seansu, sprawiała, że już przebrnięcie przez Urodzonych morderców za jednym podejściem należało do wyczerpujących przeżyć.
Avatar (reż. James Cameron, 2009 r.)
Co tu robi Avatar, spytacie, przecież przed premierą dzieła Camerona istniały filmy 3D, a po nim nastąpiło prawdziwe trójwymiarowe szaleństwo i wysyp filmów z dopiskiem 3D w tytule. Tak, zgadza się, po spektakularnym sukcesie Avatara (już chyba na zawsze najbardziej dochodowego filmu w historii kina) dało się zauważyć ogromne zainteresowanie widzów technologią 3D. Także producenci telewizorów zwęszyli dobry interes i na potęgę zaczęli produkować telewizory obsługujące tę technologię. Dziś, dekadę później, jak doskonale wiemy, dopisek 3D przy filmie już nikogo nie emocjonuje, a kolejni producenci wycofują z nowych modeli telewizorów i odtwarzaczy wspieranie 3D. Powody są dwa – oglądanie filmów w trójwymiarze w domowym zaciszu nie tylko męczy oczy, ale nie ma też porównania do jakości ogromnego ekranu kin IMAX. Powodem drugim jest absolutnie nowatorskie podejście twórcy Terminatora do kwestii 3D. Cameron skupił się bowiem na tym, aby jak najwierniej oddać głębię przestrzeni, zbliżoną do tego, co widzi nasze oko w realnym świecie. Nie bawił się w tanie efekciarstwo w postaci postaci czy przedmiotów wyskakujących na widzów z ekranu, tylko budował filmowy świat w głąb ekranu. Dlatego właśnie stworzona przez niego planeta Pandora była tak realistyczna, bogata w szczegóły, niemal namacalna. To dlatego właśnie widzowie kilkukrotnie chodzili na Avatara do kin 3D, bo faktycznie można było zakochać się w tym fantastycznym świecie i nie chciało się z niego wracać do szarej rzeczywistości. Avatar w pełni wybrzmiewał jednak tylko w kinach IMAX; kto nie widział tego filmu właśnie na tym ogromnym ekranie, ten nie zrozumie w pełni rozmachu i wielkości wizji Jamesa Camerona. Bo to nie był zwykły seans filmowy; to była prawdziwa namiastka BYCIA W ŚRODKU wielkiej przygody, jakbyśmy faktycznie znajdowali się tam, na obcej planecie, wśród niebezpiecznej (acz pięknej) przyrody.
Większość filmów płynących na fali popularności avatarowego 3D nie potrafiła dorównać mu wizualnie jakością, albowiem efekt 3D dodawany był na szybkości w postprodukcji, co widzowie w końcu zwąchali i z coraz mniejszym entuzjazmem wybierali przy kasie kinowej bilet na wersję 3D danego filmu. Wciskane wszędzie na siłę 3D okazało się przez to hitem zaledwie kilku sezonów, a Avatar od ponad 10 lat pozostaje królem świata, niepowtarzalnym, monumentalnym, spektakularnym dziełem, swojego kontynuatora znajdując dopiero… w przygotowywanych przez Camerona sequelach.
Ida/ Zimna wojna (reż. Paweł Pawlikowski, 2013/2018 r.)
Zestawienie zamykają nasze polskie rodzime produkcje autorstwa reżyserskiego objawienia ostatnich lat – Pawła Pawlikowskiego, filmy obsypane nagrodami (w tym Oscarem i nominacjami do tychże), docenione przez krytyków i widownię. Autorem zdjęć do obydwu przywołanych tytułów jest Łukasz Żal, nominowany do Oscara za zdjęcia zarówno za Idę, jak i Zimną wojnę (w chwili tworzenia tekstu jest jeszcze przed rozdaniem Oscarów 2019). Zdjęcia do przywołanych filmów mają kilka szczególnych cech, odróżniających je od wszystkiego, co do tej pory w kinie widziałem. Przede wszystkim Paweł Pawlikowski i Łukasz Żal postawili na czarno-białą kolorystykę, ale to w sumie żadna nowość u szukających mocnego artystycznego wyrazu twórców. Nagrywając filmy w B&W, podobnie jak przy robieniu zdjęć reportażowych (którymi autor niniejszego tekstu się zajmuje), twórca pozbywa się kolorów, czyli wszelkich rozpraszaczy, tym zabiegiem skupiając całą uwagę obserwatora na głównym bohaterze filmu/zdjęcia – jego emocjach, celebrowaniu chwili, chłonięciu klimatu. W opisywanej na poprzedniej stronie Romie czarno-białe kadry w swej doskonałości sprawiły efekt odwrotny, bo własną, zapierającą dech w piersiach estetyką odciągnęły moją uwagę od bohaterów. I choć doceniam kunszt operatorski Alfonso Cuaróna, znacznie wyżej cenię właśnie kameralne, ale bliższe człowieka zdjęcia z Idy i Zimnej wojny. Te, mimo równie precyzyjnej jak u Cuaróna kompozycji, gdzie wszystko jest na swoim miejscu i odpowiednio skadrowane, nie sprawiają wrażenia chłodno wykalkulowanych, a mimo czarno-białej tonacji w filmach Pawlikowskiego aż gorąco od żywych emocji.
Podobne wpisy
Początkowo, jako fotografowi, mającemu gdzieś tam z tyłu głowy podstawowe zasady rządzące kadrowaniem i kompozycją ujęć, było mi trochę nie po drodze ze sposobem przedstawiania rzeczywistości przez Łukasza Żala. Bohaterowie pokazywani zaledwie od ramion w górę, podczas gdy 90% kadru wypełniano górną częścią pomieszczenia… coś mi tu zgrzytało. Ale tylko przez chwilę. Okazało się bowiem, że w tym szaleństwie, czyli kreatywnym i świadomym łamaniu fundamentalnych zasad fotografii, tkwi metoda. Dzięki m.in. takiemu specyficznemu kadrowaniu Ida i Zimna wojna nie dają się pomylić z żadnym innym filmem, a kolejne sceny chłonie się niczym artystyczne stop-klatki, przedstawiające pełne bólu i wątpliwości losy bohaterów. Dodając do tego znakomite wykorzystanie światłocieni oraz światła kontrowego (sam uwielbiam fotografować pod światło), a także wysmakowane kadry w plenerze, otrzymujemy niepowtarzalną wizualną ucztę. Wisienką na torcie niecodziennej formy zdjęciowej zastosowanej w Idzie i Zimnej wojnie jest format obrazu 4:3, czyli stary, poczciwy obrazek telewizyjny, który pamiętają już chyba tylko starsi ludzie, do których, jako rocznik 77, się zaliczam. Zastanawiam się tylko, jaki będzie kolejny krok Pawła Pawlikowskiego i jego operatora (jeśli będą kontynuować współpracę). Z jednej strony chciałbym jeszcze raz odwiedzić czarno-biały świat PRL-u przez nich wykreowany, z drugiej obawiam się nieco, czy tak wysmakowana forma przy trzecim razie zwyczajnie się widzom nie przeje?