Nie jestem wielkim fanem Supermana z 1978 roku. Powiem to szczerze i wprost. Ale jestem za to wielkim fanem tego, co film ten znaczy dla gatunku kina superbohaterskiego. Oto czterdzieści lat temu na kinowe ekrany Richard Donner przeniósł pierwszego i najbardziej rozpoznawalnego komiksowego superbohatera. Po raz pierwszy film superbohaterski budził zainteresowanie nie tylko dzieci, a swoim rozmachem, gwiazdorską obsadą i znakomitą realizacją osiągnął poziom analogiczny do dzisiejszych dokonań Marvel Studios. Dodajmy do tego absolutnie znakomity motyw muzyczny autorstwa Johna Williamsa i perfekcyjny strzał obsadowy w postaci nieznanego nikomu Christophera Reeve’a, który niemal dosłownie stał się Supermanem, a dostaniemy film kultowy, ważny, ikoniczny. A że dzisiejszego widza odrzucający nudą, infantylizmem i nieprzystającymi do współczesnych standardów efektami specjalnymi? To nic. W 1978 Richard Donner i Christopher Reeve sprawili, że widzowie uwierzyli, że człowiek może latać!
W 2006 roku w końcu po dekadach przerwy i licznych próbach reaktywowania marki Superman powrócił na wielki ekran. Reżyser Bryan Singer postawił na ryzykowne karty – uczynił swój film sequelem dwóch pierwszych Supermanów z Christopherem Reeve’em i kurczowo trzymał się klimatu i rozwiązań fabularnych znanych z tamtych dzieł. Zupełnie przy tym nieprzystających do potrzeb współczesnego widza, który przecież już rok wcześniej dostał świeży, nowoczesny reboot Batmana w postaci Batmana – Początku Christophera Nolana. Singer, podobnie jak przed dekadami Donner, obsadzając role Supermana i Lois Lane, również postawił na małe nazwiska. I właśnie tu doszukiwałbym się problemu produkcji, bo fatalne, niecharyzmatyczne role Brandona Routha i Kate Bosworth (mimo wizualnych predyspozycji) są jej najsłabszym ogniwem. Reszta, przynajmniej na mnie, zrobiła duże wrażenie. Bardzo podobał mi się romantyczny i snujący się klimat, nienachalny humor, oryginalne sceny akcji i świetnie bawiący się rolą Kevin Spacey.
Odpowiedzią na Batmana – Początek Nolana okazał się nie Superman: Powrót Singera, ale mający premierę siedem lat później Człowiek ze stali Zacka Snydera. Twórcy w końcu mieli odwagę odciąć się od spuścizny Donnera i stworzyć zupełnie nowe otwarcie najstarszego superbohatera Ameryki. Z jednej strony w rolach kolejno producenta i scenarzysty ojcowie sukcesu Batmanów z Christianem Bale’em, Christopher Nolan i David Goyer, z drugiej pełen pasji i wizualnej smykałki reżyser znany z 300 czy Watchmen. Strażnicy – Zack Snyder. Z tego połączenia powstał film wprawdzie – przez mielizny scenariuszowe i nierówne tempo – niedoskonały, ale bardzo dobrze przenoszący Supermana w realia XXI wieku. Warto zwrócić uwagę szczególnie na emocjonujące, pełne rozmachu sceny akcji, budzącego sympatię protagonistę (idealnie obsadzony Henry Cavill, który od lat starał się o angaż do tej roli), wyrazistego antagonistę oraz przepiękne zdjęcia i znakomitą (znakomitą!) ścieżkę dźwiękową. Mimo potknięć bardzo warto.