POLSKIE krótkometrażowe filmy SCIENCE FICTION, które warto znać
Czy polskie kino science fiction istnieje? Wciąż zadaję sobie to pytanie. W wersji pełnometrażowej istnieją próby, a w XXI wieku stały się nawet całkiem regularnie podejmowane i odważne. Niemniej nie istnieje żadne uniwersum SF ani nawet fantasy w naszym kinie, chociaż mamy bogate zaplecze literackie do ekranizacji. Nieco inaczej i lepiej jest w grupie filmów krótkometrażowych, co wcale nie jest dziwne, jeśli ktoś już szykuje takie stwierdzenie. Krótkie metraże po pierwsze są o wiele tańsze w realizacji, a pomysły w nich realizowane, często świetne, nie sprawdzą się jednak w kinowych produkcjach. Trzeba by je inaczej rozpisać, uzupełnić, zaprojektować szerzej z użyciem doświadczenia w konwencji gatunkowej, a tej wiedzy ciągle nam brakuje. Przykład Tomasza Bagińskiego jest tu wręcz emblematyczny – krótkie metraże o skoncentrowanych pomysłach genialne, lecz świat tego symbolicznego 2-godzinnegom kina rządzi się zupełnie innymi prawami, co boleśnie widać po Rycerzach Zodiaku. I zachodnie doświadczenie ekipy jednak nie wystarczyło. Niemniej, w ponad połowie przytoczonych tu shortów science fiction, które warto znać, jest widoczny potencjał na pełny metraż. Potrzeba jednak przede wszystkim pieniędzy, talentu scenopisarskiego i odwagi, żeby zaryzykować.
„Przekładaniec”, 1968, reż. Andrzej Wajda
Lem miał znakomity pomysł, a Wajda go znakomicie zrealizował, wykorzystując do tego talent Bogumiła Kobieli. Przekładaniec to komedia SF zrealizowana w Polsce, a przecież generalnie rzadko się łączy fantastykę z żartem. Głównym bohaterem jest znany kierowca rajdowy: niejaki Richard Fox, który ma to szczęście w nieszczęściu, że gdy ulega ciężkiemu wypadkowi, albo i wypadkom, przeszczepiane są mu narządy i części ciała od ofiar, które zabił. Problem polega na tym, że Fox z każdym przeszczepem traci swoją osobowość, a staje się po części każdym ze swoich dawców. Co się z nim stanie, gdy uszkodzi mózg? Problemy się nawarstwiają, i nie chodzi tylko o znikającą osobowość, ale i konkretne pieniądze. Kto ma płacić za ubezpieczenie? Niesamowita komedia omyłek i ciekawa analiza granic indywidualnego człowieczeństwa. Żałuję, że po latach, gdy polskie kino w XXI wieku nareszcie mogło wyrazić coś więcej w science fiction, a Andrzej Wajda miał już o wiele lepszą pozycję niż w latach 60., jeśli chodzi o pozyskiwanie środków, nie zdecydował się na realizację remake’u Przekładańca. Tym razem mógł to być pełnometrażowy tytuł. Chętne zastąpiłbym nim w filmografii reżysera Powidoki.
„Dziedzictwo”, 2008, reż. Grzegorz Jonkajtys
Dziedzictwo opowiada historię kosmity, który przybywa na zniszczoną wojną atomową Ziemię i podejmuje osobliwą próbę odtworzenia ludzkiego gatunku. Nie wie jednak, co nasza kultura dla niego przygotowała. Tworząc nasze podobieństwa, nie spodziewaliśmy się, że przyczynią się one do naszego wyginięcia, i to w tak kluczowym momencie. Być może już zaspojlerowałem wystarczająco, żeby się domyślić sensu fabuły tej zaskakującej animacji, trwającej niecałe 2,5 minuty. A może jeszcze jednak nie. Pomysł jest tak zaskakujący, jak prosty i aż trudno uwierzyć, że można było nadać wizualnie tak głęboki sens tej metaforze. Wizualnie, nawet jak na 2008 rok, mogłoby być lepiej, ale pamiętajmy: Dziedzictwo jest niezależnym filmem krótkometrażowym, a jej twórca z sukcesem rozwijał swój potencjał m.in. w Industrial Light & Magic, po czym przypieczętował swoją drogę reżyserią Liberatora, który jest dostępny na platformie Netflix.
„Tam i z powrotem”, 2009, reż. Michał Baczuń
Mocno pachnie Seksmisją. Może przez pomysł, a może z powodu tych podziemnych konstrukcji? Lata 80. również da się wyczuć w estetyce, zwłaszcza przed hibernacją głównego bohatera, co jak na film niezależny i krótkometrażowy mnie zaskoczyło, nie sądziłem, że odtworzenie tamtych czasów będzie tak sugestywne. Wszystko to tworzy ciekawy klimat, nawet mimo niespecjalnie przekonującej gry aktorskiej Pawła Hajnosa. Po obudzeniu również świat przyszłości wygląda ciekawie, jeśli chodzi o VFX. Widać zręczne łączenie starego z nowym, które jest ewolucją, a nie zbyt daleko idącą rewolucją, jak w niektórych filmach science fiction. Postęp nie eliminuje nagle starego, a je stopniowo zmienia, nawet po 140 latach, co możemy obserwować i w naszym współczesnym świecie. Główny bohater budzi się nieco jednak za późno, jak na jego tolerancję, a postęp świata go przeraża, przez co psychicznie zgniata. Staje więc przed radykalnym wyborem. Warto zaznaczyć, że Tam i z powrotem to adaptacja opowiadania Janusza A. Zajdla, nagrodzona na FPFF w Gdyni w 2010 roku Nagrodą Specjalną w Konkursie Kina Niezależnego właśnie za „umiejętne wykreowanie świata przyszłości”.
„Katedra”, 2002, reż. Tomasz Bagiński
Katedra zrobiona trochę w 3DS, trochę w Photoshopie i paru innych programach okazała się tak oszałamiającym sukcesem komercyjnym, że dostała nominację do Oscara. Jej popularność trwała kilka lat, lecz dzisiaj już zgasła, a to przez rozwój grafiki komputerowej i nasze widzowskie obycie z efektami specjalnymi oraz animacją. Trzeba jednak zaznaczyć, że Katedra otworzyła Bagińskiemu drzwi do kariery, tej pełnometrażowej, o którą walczył tak wiele lat, lecz nie zrewolucjonizowała polskiej animacji ani filmu science fiction. Był jeszcze zbyt wcześnie. Stała się raczej dobrem nie tyle komercyjnym, co fanowskim, inspirującym innych twórców nie zaś gatunek. Dopatrywać się w niej należy wpływu bardziej na gry niż nasz polski film animowany jako taki. Bagiński zręcznie wykorzystał inspiracje sztuką Beksińskiego, Gaudiego oraz podstawowy tekst opowiadania Jacka Dukaja. Można więc powiedzieć, że uchylił drzwi do świata polskiej fantastyki, lecz nie na tyle, żeby przeszło przez nie coś więcej niż fanowskie zainteresowanie i zachwyty. Nawet nominacja do Oscara nie pomogła. Po latach widać to jeszcze lepiej, aczkolwiek Katedrę dobrze jest znać, chociażby dla wiedzy historycznej o filmie, CGI i animacji 3D.
„Deszcz”, 1997, reż. Tomasz Bagiński
Nim jednak powstała sławna Katedra, Tomasz Bagiński przeszedł długą drogę. Studiował architekturę, lecz bardziej interesował go film. Architektura okazała się jednak koniecznym narzędziem do realizacji tych planów. Pierwszym filmem Bagińskiego został Deszcz tworzony po godzinach na Politechnice Warszawskiej. Warto go zobaczyć nie tylko ze względu na ciekawą treść, ale i formę estetyczną. Uświadomić sobie można wtedy, jak zmienił się warsztat twórcy w ciągu zaledwie kilku lat, gdy powstała Katedra. Fabuła Deszczu jest prosta. Samotny człowiek decyduje się na wejście w świat wirtualny tylko dlatego, żeby doświadczyć tego, czym jest deszcz. Nawiązuje bardzo do Łowcy androidów, cyberpunkowych anime oraz Matrixa, chociaż tym ostatnim Bagiński nie mógł się jeszcze inspirować. Muzykę napisał Éric Serra, znacznie zbliżając klimat produkcji do Blade Runnera. Jest nawet takie ujęcie z góry okrągłego wieżowca, które było u Ridleya Scotta. Wykorzystano je np. na okładce soundtracku Vangelisa.
„Ambicja”, 2014, reż. Tomasz Bagiński
Jaki ma sens podbój kosmosu? Wyłącznie naukowy? Nie. Ludzkością kieruje ambicja, żeby samej sobie pokazać, co jest możliwe, gdzie leży granica naszej cywilizacji, dlatego próbujemy wysyłać misje kosmiczne, czasem bez jakiejkolwiek praktycznej wiedzy, czy się powiodą. Kieruje nami AMBICJA, którą metaforycznie Tomasz Bagiński pokazał w tej 6-minutowej produkcji, będącej ilustracją do misji sondy Rosetta. Ambicja może również nas zniszczyć, zdeprawować naszą motywację i sam rozwój cywilizacyjny. Powinniśmy więc z rozwagą się uczyć, a z jeszcze większą wyciągać wnioski na temat naszej domniemywanej potęgi technologicznej. Dobry scenariusz, całkiem niezłe jak na niezależny projekt efekty specjalne, nie bez potknięć jednak w łączeniu planów, oraz Aidan Gillen jako mistrz i zapewne nikomu nieznana Aisling Franciosi jako uczennica.
„Moloch”, 2006, reż. Marcin Pazera
Wiadomo, że antropomorfizacja się sprzedaje i przemawia do widzów, ale czasem można zobaczyć tę fantastyczną rzeczywistość z innego punktu widzenia – maszyny, i to wyjątkowej. Moloch to piewca ludzkiego cierpienia, ale najpierw został przez ludzi wybudowany. Gdy się budzi, oni zaczynają się mordować. Gdy zasypia, uspokajają się. To taka metafora przemysłu w czasie wojny, który paradoksalnie karmi się wykańczającymi siebie w imię pustych idei narodów. Minęło sporo lat od premiery Molocha, ale estetycznie wciąż jest to produkcja robiąca wrażenie. Może przez brak koloru i oniryczną grafikę, która przez te cechy ucieka zmieniającej się percepcji detalu w naszej sztuce audiowizualnej?
„Czarne Lusterko – 1%”, 2018, reż. G.F. Darwin
To tylko jeden z przykładów wartych uwagi realizacji G.F. Darwin. A geneza produkcji była ciekawa. I tu bardzo bym zachęcał do suba kanału YT Darwinistów. Netflixowi nie umknęła ich działalność, ale także innych niezależnych miłośników SF. Jeszcze w 2018 roku Netflix około premiery Black Mirror wpadł na pomysł, że wykorzysta do promocji swojej produkcji polskich youtuberów. „Zachęcił” więc ich, żeby nakręcili coś w stylistyce Czarnego lustra, i tak powstał 1%. Estetycznie faktycznie jest nowocześnie, rzec można netflixowo. Fabuła również podejmuje znany w fantastyce temat sterowanego macierzyństwa, które być może pojawi się w społeczeństwach przyszłości. Technologia opisana w fabule umożliwia nie tylko sterowanie cechami zewnętrznymi, lecz również decydowanie o osobowości i zdolnościach dziecka. Na etapie prenatalnym można więc już zdecydować, kim będzie i jakich błędów może uniknąć, chociaż czy rzeczywiście w ten sposób da się determinować czyjś los? Co więc, gdy rodzice nagle uświadomią sobie, że przyszłość nie może być w 100 procentach znana, a w tym jednym będzie zawsze niewiadoma?
„Konstruktor”, 2016, reż. Piotr Dylewski
Aleksandra Hamkało i Marek Bukowski stworzyli duet na miarę polskiej Ex Machiny, tyle że w jeszcze bardziej ascetycznych (tanich) warunkach. W tej konwencji można to jednak zaakceptować, chociaż współczesny widz zapewne będzie domagał się więcej dosadności, zwłaszcza w finałowej scenie. Na to by środków zapewne wystarczyło. Zbyt oklepany wydaje się także pomysł tańca androidki do muzyki Maanamu. Zbyt to sztampowo hipsterskie. Można było wymyślić coś mniej oczywistego, gdy chodzi o metaforę buntu. Natomiast Piotr Dylewski niezwykle celnie pokazał generalny problem, jaki mamy ze sztuczną inteligencją i myślącymi maszynami. Tworzymy je za wszelką cenę na kształt nas, bo tylko najbliższe nam wizualnie i intelektualnie, będą potrafiły zaspokoić nasze potrzeby. Zapominamy jednak, że taka doskonałość, upodobnienie czyni nieświadomymi, a my tylko chcemy widzieć w nich niewolników lub wieczne dzieci, które będziemy wychowywać, aż nam się nie znudzą. Takie relacje z maszynami, które stały się symulacjami ludzi, zakończą się dla nas tragicznie, bo symulacje z powodu swojej wierności w stosunku do wzorców w końcu uświadomią sobie, że nie są nami, a jedynym wyjściem, żeby przetrwały, jest stanie się nami, co jest niemożliwe. Tak więc dzieło KONSTRUKTORA okazało się niedostosowane do spełnienia jego potrzeb, co przypłacił całym życiem.
„Czarny szlak ebonitu”, 2022, reż. Wiktor Kiełczykowski
W tym przypadku również widzę potencjał na film pełnometrażowy z niezłym twistem na końcu, który tutaj podany jest właściwie na samym początku, więc raczej nie będzie zaskoczenia w finale. Czarny szlak ebonitu to postapokaliptyczna opowieść o determinacji jednego człowieka. Gdzieś na obrzeżach radioaktywnej strefy mieszka człowiek, który nie jest typowy Stalkerem. Nie poluje na artefakty z dawnego świata dla zysku, lecz szuka tylko tych specyficznych, potrzebnych mu do realizacji projektu życia. Bohater filmu chce skonstruować wehikuł czasu, aby zostawić zrujnowany świat i znów żyć normalnie. Problem w tym, czym jest ten wehikuł i jakie będą konsekwencje jego użycia? Czarny szlak ebonitu jest filmem aktorskim, zrealizowanym bardzo oszczędnie, z licznymi błędami, które w profesjonalnym kinie się nie zdarzają, lecz ekipie wraz z Wiktorem Kiełczykowskim udało się za pomocą zręcznego montażu stworzyć klimat – osamotnienia, tajemnicy, nowej przygody, fantazji technologicznej – przez co uciekli od sztampy i amatorszczyzny. Na koniec bardzo polecam.