search
REKLAMA
Recenzje

RYCERZE ZODIAKU. Ni to fantasy, ni to science fiction. Panie Bagiński, stać Pana na więcej

Wrażenia po seansie wyjątkowo nędznego debiutu Tomasza Bagińskiego w kategorii aktorskiego filmu pełnometrażowego.

Jakub Piwoński

3 grudnia 2023

REKLAMA

To zaskakujące, że reżyser i twórca w Polsce tak ceniony, tak rozchwytywany dopiero teraz nakręcił swój pierwszy pełnometrażowy film. Jeszcze bardziej zaskakujące jest jednak to, że mowa o projekcie kompletnie chybionym, który nawet na papierze miał potencjał bliski zeru. Tomasz Bagiński swego czasu nauczył Sztuki spadania i mam nadzieję, że tę lekcję zapamiętał, bo Rycerze Zodiaku z pewnością nie wyniosły rodzimego twórcy ku górze.

To rok symboliczny dla Tomasza Bagińskiego. Dokładnie dwadzieścia lat temu – w 2003 roku – nasz rysownik, animator walczył o Oscara. Był nominowany do tej nagrody za Katedrę, krótkometrażową animację luźno opartą na motywach opowiadania Jacka Dukaja (z którym zresztą później stale współpracował, rysując do wydań jego książek okładki). Z perspektywy czasu nie ma znaczenia, że Bagiński statuetki finalnie nie otrzymał, bo i tak jego kariera w tamtym momencie eksplodowała, a on zdołał z tego skorzystać. Współpraca z Platige Image była owocnie kontynuowana, pojawiły się nowe krótkometrażówki, jak wspomniana już Sztuka spadania czy Kinematograf (do dziś Tomasz Bagiński piastuje stanowisko członka rady nadzorczej tej firmy). Kilka lat temu niezwykle ciekawy był projekt Legendy polskie, w którym Bagiński przetworzył rodzime opowieści na język science fiction.

Ostanie lata Bagiński spędził na doglądaniu serialowego Wiedźmina, którego był producentem wykonawczym. Jak do tego doszło? Swego czasu za sprawą współpracy CD Projekt RED wyreżyserował animowany trailer gry. Potem zrodził się pomysł na film. Był to jednak na tyle duży projekt, że pewnie przerósł on twórców, na czym skorzystał Netflix, wykładając pieniądze na aktorski serial, przy założeniu, że tworzony będzie on przez innych ludzi. Dalszą historię już znamy. Oddziały Platige Image znajdują się też w Japonii, więc – czemu nie – w karierze czterdziestokilkuletniego Tomasza Bagińskiego pojawiła się opcja reżyserowania dużego, międzynarodowego filmu aktorskiego i trudno się dziwić, że z tej możliwości skorzystał. Wypadało jednak najpierw przeczytać jego scenariusz.

Ten bowiem aż puchnie od głupot. Historia oparta na japońskim anime, wywodząca się z japońskiej mangi, stanowi efektowny, acz kiczowaty zlepek stylistyki fantasy wzmocnionej mitologią grecką oraz elementów science fiction, urozmaiconych kinem superbohaterskim. Mamy tu do czynienia z klasycznym i boleśnie już wyeksploatowanym motywem from zero to hero, bo bohaterem jest chłopak, który nie bardzo wie, co ma ze sobą począć, aż tu nagle pewnego dnia świat sam się po niego odzywa. Niezawodny Sean Bean zaprasza go do swego domostwa, robi szybką lekcję z podstaw mitów greckich i sruuu, nasza znajda jest już gotowa do akcji. Wcześniej oczywiście musiała mieć miejsce efektowna ekspozycja jego umiejętności bojowych, byśmy nie mieli żadnych wątpliwości, że chłopak poradzi sobie w tarapatach.

Jest też dziewczyna, która obowiązkowo kruszy jego serce, i faceci, którzy sprawdzają jego mięśnie. Jest Famke Janssen, która wciąż chce być sexy, są też przywróceni z niebytu Mark Dacascos i Nick Stahl, którzy wciąż chcą być extra. Wszyscy prężą się na ekranie jak na pokazie mody, niby wkładając w akcję wysiłek, ale nie ma tu kropli autentycznego potu. Ten film to jeden wielki efekt specjalny, czyli coś, na czym akurat Bagiński zna się jak mało kto. Sęk w tym, że ta gumka recepturka niekoniecznie nadaje się do naciągnięcia na głowę. Wygląda idiotycznie, działa tylko krótkotrwale i… pęka pod wpływem zderzenia z rzeczywistością. Inna sprawa, że nie ma tu historii, która mogłaby ten efekt nieść i go umocnić. Kompletnie, ale to kompletnie nie ma tu znaczenia, co z kim i gdzie, liczy się tylko, jak to wygląda, a wygląda może i ładnie, ale głównie pstro. Problem w tym, że nie istnieje żaden mocny powód, by za tymi obrazami podążać. Ba, czasem mam wrażenie, że nie starcza do tego także tchu, bo Bagiński nie raz włącza w akcji przyspieszenie, po czym zapomina ten przycisk wyłączyć.

Film miał swoją premierę pod koniec kwietnia. Na międzynarodowym rynku zarobił raptem niecałe siedem milionów dolarów. A powinien co najmniej dziesięć razy tyle, biorąc pod uwagę, że produkcja Rycerzy Zodiaku pożarła sześćdziesiąt milionów zielonych dolarów. Od pewnego czasu film dostępny jest na HBO Max, ale wątpię, by nastało w ten sposób dla niego drugie życie. Śmiem twierdzić, że to jeden z tych filmów, na który nikt nie czekał i o którym błyskawicznie szybko wszyscy zapomną. A to jest duża sztuka, zrobić film tak krzykliwy, tak efektowny, tak wirtuozerski, tak bombastyczny i zarazem… tak nijaki. Jakby wszystkie te żywe kolory były rysowane zmywalnymi pisakami. Ot, cała magia. To już osławieni Power Rangers mieli w sobie znacznie więcej polotu.

Nie wiem, jak dalej potoczy się kariera Tomasza Bagińskiego, ale nie sądzę, by klapa Rycerzy Zodiaku w czymkolwiek mu zaszkodziła. Ośmielę się nawet stwierdzić, że ten film miał od początku pełnić funkcję stricte marketingową, mniej w nim było osobistych ambicji i chęci opowiedzenia czegoś ciekawego. Nie można mówić o zawodzie, bo chyba nikt nie robił sobie co do tego projektu większych nadziei. Taki jaki jego charakter, takie oczekiwania, więc kosmos w miejscu nie stanął. Życzyłbym jednak Tomaszowi Bagińskiemu, twórcy, którego karierę śledzę od lat, by kiedyś jeszcze odważył się popracować z materiałem nieco bardziej wymagającym (co z szumnie zapowiadanymi Hardkor 44 ­– ktoś, coś?).

Panie Bagiński, stać Pana na więcej. Minęło dwadzieścia lat od premiery Katedry. Stwórz Pan coś znowu takiego, co sprawi, że nam szczęki, a nie ręce opadną. Czekamy.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA