PARK JURAJSKI: OBÓZ KREDOWY. Zmarnowany potencjał na dobrą zabawę
Gdy po raz pierwszy dowiedziałem się, że moje ukochana franczyza powiększy się o serial animowany, wielce mnie ta perspektywa rozpaliła. Naprawdę. Koncept, wedle którego dzieciaki konfrontują się z dinozaurami, przywiódł mi na myśl serial Zaginiony ląd, który w młodości namiętnie oglądałem. Po zetknięciu się z Parkiem Jurajskim: Obozem kredowym krótko jednak trwała moja ułuda. Założenie było takie, bym skurczył się o kilkadziesiąt centymetrów i poczuł dzieciństwo. Z początku myślałem, że jestem już na te pomniejsze, scenariuszowe głupoty po prostu za stary. Po kilku odcinkach szybko doszło do mnie, że to nie ze mną jest coś nie tak, ale z produktem, któremu zaufałem, a który ze swych obietnic się w ogóle nie wywiązał.
Nad produkcją Park Jurajski: Obóz kredowy piecze pełnił Colin Trevorrow, czyli facet, któremu powierzono kontynuowanie tradycji Stevena Spielberga. Będąc producentem wykonawczym serialu, mógł jednocześnie pracować nad zamknięciem (nowej) filmowej trylogii z dinozaurami w roli głównej przy filmie Jurassic World: Dominion. Zapewne chodziło o to, by wszystko miało stylistyczną i koncepcyjną spójność, jako że akcja serialu ma miejsce dokładnie w tym samym czasie, co pierwszy Jurassic World. Reżyser zastrzega w wywiadach, że serial, który współtworzył, powoływał z myślą o swoich dzieciach, które ponoć miały okazję widzieć te osiem epizodów jeszcze przed premierą. I ponoć były zachwycone. W odróżnieniu ode mnie, bo ja się serialem dość mocno rozczarowałem. Ale do rzeczy.
Wejście w nową przygodę przychodzi stosunkowo gładko. Młody bohater to namiętny gracz i zarazem dinozaurowi geek, czyli dzieciak szczególnie mi bliski. Marząc o wielkich przygodach, marzy również, by móc przeżywać je z ojcem. Wyrusza na tytułowy obóz, który ma miejsce po drugiej stronie wyspy dobrze znanej fanom filmów osadzonych w tym świecie – Isla Nublar. Tam poznaje odpowiednio zdywersyfikowany „klub winowajców”, w którym każdy realizuje inną, charakterologiczną kliszę. Mamy więc typowego cwaniaczka, Stefka Burczymuchę, co to niczego się nie boi, choć pochodzenie z bogatego domu z czasem ujawnia, że Stefek najzwyczajniej mało o życiu wie. Jest jeszcze typowy fajtłapa, co to, w odróżnieniu od Stefka, boi się niemal wszystkiego. Żeńska reprezentacja to z kolei dwulicowa brzydula, twarda, acz szorstka sportsmenka i uwaga, w myśl najnowszych trendów, zapatrzona w siebie influencerka. Jest zatem barwnie, poprawnie politycznie i zabawnie.
Dokładnie w tym samym momencie, gdy zacząłem ich wszystkich lubić, coś się jednak zaczęło w Obozie kredowym sypać. Byłem bardzo ciekaw, w jaki sposób scenarzyści przejdą ze wstępu do drugiego aktu. W jaki sposób przejdą do rzeczy. Jaki będą mieli w istocie pomysł na tę fabułę. Okazuje się jednak, że Obóz kredowy to jedna wielka ganiania z niewielkimi przerwami na wytchnienie. Od momentów ciszy, do kolejnego dinozaura i tak w kółko. Owszem, zaraz powiecie, że to schemat typowy dla tego uniwersum. Ale według mnie nawet taki banał trzeba umieć pokazać i trzeba umieć czymś podszyć, by realizacja najprostszych akcji nie zaczęła męczyć. Tu wygląda to tak, że co rusz prowokowana jest kolejna akcja, po to tylko, by główny bohater mógł łopatologicznie oznajmić wszystkim z jakim gatunkiem dinozaura tym razem przyjdzie im się mierzyć. Trochę jak w grze komputerowej, z tą różnicą, że nie da się chwycić za pada, zainterweniować i wybić postaciom z głowy wybór najgłupszych rozwiązań z możliwych. Brak tu tajemnic, poszukiwań, ukrytych znaczeń, McGuffinów, czegoś, co nadałoby tej przygodzie wyrazistości.
Podobne wpisy
A jak sprawa tyczy się samych dinozaurów? Nie da się ukryć, że obietnica spotkania z nimi to jeden z głównych powodów, dla których sięgamy po filmy z serii Jurassic Park. W serialu są one jednak odzwierciedleniem pewnego dysonansu. Dinozaury bowiem zaprojektowano bardzo realistycznie, niejako zapożyczając ich modele z filmów, natomiast postacie ludzkie wyglądają znacznie bardziej, nazwijmy to, kreskówkowo, odpowiadając przy tym stylistycznie raczej najmłodszym widzom. I bardzo mnie ten rozdźwięk raził, bo z jednej strony ostre jak brzytwa zęby welocilaptora miały mnie przerazić, a z drugiej infantylne oblicza bohaterów nieustannie rozładowywały przygotowywane pieczołowicie napięcie. Nie kupiłem tego. Według mnie byłoby lepiej, gdyby za cenę sympatii siedmiolatków podniesiono nieco próg wiekowy i nadano temu światu realizm adekwatny do występujących w nim zwierząt. A tak chciano chwycić dwie sroki za ogon, co kończy się zwykle fiaskiem.
Owoc współpracy Dreamworks i Netflixa pobił też niechlubny rekord naiwności, serwując jedną z najgłupszych scen, jaką dane mi było obejrzeć w przygodowej produkcji. Lekko zaspoileruję w tym akapicie, więc tylko uprzedzam. Dzieciaki jadą pociągiem, który jest atakowany przez pteranodony. Kolejka zawieszona jest kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Jedna z postaci wypada. Co robi reszta? Nie, nie próbuje się z tego otrzepać i za wszelką cenę ocalić siebie. Nie próbuje wykorzystać swego położenia, by przetrwać, zwłaszcza gdy latające gady zaczynają odpuszczać. Nagle wszyscy wyskakują z pociągu, ryzykując swoje kości i, rzecz jasna, życie, by… po upadku z dużej wysokości po prostu otrzepać się i biec dalej. Ludzie, ja rozumiem, że produkcje dla dzieciaków oparte są na dużej umowności, ale nie można wciskać tak ewidentnego kitu, bo jeszcze zachęci to niejednego nierozgarniętego niedorostka do wyskoczenia z okna.
Park Jurajski: Obóz kredowy wynudził mnie i zdrowo poirytował. Choć chemia między postaciami zdaje się ciekawa, choć ukryty wątek ojcowskiej relacji zdaje się znowu działać jak należy, to jednak mimo wszystko serial przypomina klasyczny przypadek dużej burzy, z której pada bardzo mały deszcz. Szkoda, bo kierunek był dobry. Jest zatem co poprawiać w kolejnych sezonach, na których realizację twórcy z pewnością się skuszą. Nie jestem jednak pewien, czy będę na nie czekał.