O jedną DZIAŁKĘ za daleko. Słynni filmowi NARKOMANI
Jim Morrison (Val Kilmer), The Doors (1991), reż. Oliver Stone
Historia Morrisona i grupy The Doors jest trochę podobna do historii Riedla i zespołu Dżem. Z jednej strony ich wokaliści i tekściarze w jednym stworzyli kultowe postaci, ciągnące grupy muzyczne wysoko w notowaniach, z drugiej stali się wrzodami na tyłkach członków zespołów. Ray Manzarek czy Paweł Berger chcieli grać, komponować, nagrywać płyty, a nie szlajać się z dziwkami po klubach, chlać i ćpać. Z początku tolerowali wyskoki swoich frontmenów, ale cierpliwość się w końcu wyczerpała. Jim Morrison był człowiekiem niewątpliwie zdolnym, ale też niedojrzałym. Sama fascynacja poezją turpistów nie wystarczy, żeby zbudować odporną na rzeczywistość osobowość, a wiecznie wkurwiony na ojca Morrison pod tym względem okazał się słabeuszem, aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że jego teksty mogą trafiać do zagubionych nastolatków. Mnie to egzystencjalne męczenie buły nigdy nie uwiodło, podobnie jak muzyka The Doors. Ulubiony Morrisona Oscar Wilde był w tym warsztatowo znacznie lepszy, niemniej wizja zaprezentowana przez Olivera Stone’a może zmrozić krew w żyłach. Bycie celebrytą to niekiedy ciężki zawód i trzeba mieć do niego kręgosłup psychiczny.
Raoul Duke (Johnny Depp) i Dr Gonzo (Benicio del Toro), Las Vegas Parano (1998), reż. Terry Gilliam
Mając w głowie całą filmografię Gilliama, wcale się nie dziwię, że reżyser sięgnął po temat narkotyków. Mam tylko wątpliwość, czy zrobił to we właściwym czasie i z właściwymi aktorami, ale to szczegół. Powiedzmy, że Las Vegas Parano nie jest filmem oddziałującym wychowawczo, odstraszającą opowieścią, że nie należy brać narkotyków, bo się przedwcześnie umrze, a zanim to nastąpi, doświadczy się destrukcji całego dotychczasowego życia. Terry Gilliam nie miał złudzeń i jakby na przekór tendencjom pouczania w kinie nakręcił z pozoru komedię o ćpaniu. Perypetie głównych bohaterów są niemal śmieszne. Każdy z nich na swój zapadający w pamięć sposób przeżywa narkotyczny amok. Johnny Depp widzi gady i ma niesamowite lęki, a Benicio del Toro niemal do końca stara się grać trzeźwego, ohydnego gbura. Nie ma drugich takich modeli w kinie o narkotykach. Przede wszystkim nie są tragiczni ani zbyt dramatyczni. Być może idąc ta drogą, film może odnieść lepszy wychowawczo skutek – co tam w dzisiejszych czasach śmierć, ważne, żeby nie zrobić z siebie idioty. A wzrok kryjącego się za biurkiem Deppa w wielkich okularach i z lufką w ustach należy określić jednym z najciekawszych spojrzeń w grupie naćpanych postaci w kinie.
Bobby (Al Pacino), Narkomani (1971), reż. Jerry Schatzberg
Nie jestem uzależniony, biorę tylko czasami – stwierdza klasycznie Bobby (Al Pacino). A ćpa za 30 dolarów dziennie, albo 50, w zależności od wersji, która mu bardziej pasuje do sytuacji. Z pozoru jest nieszkodliwym narkomanem kręcącym się wokół tzw. Parku Igieł, czyli skrzyżowania ulicy Broadway i 72. West Side w Nowym Jorku. Nie ma pracy, żadnych perspektyw, ale mimo to chce mieć dziewczynę. Dołącza do niego bezdomna Helen (Kitty Winn) i wkrótce także zaczyna brać. I właśnie w ich relacji najlepiej widać, kim stają się ludzie, gdy myślą tylko o tym, żeby wziąć. Nieszkodliwy Bobby wykorzystuje każdą okazję i każde pieniądze, które „zorganizuje”, żeby zaćpać. Helen zaczyna pracować jako prostytutka, bo nie mają pieniędzy, a dwoje ćpających to dwa razy większe koszty. Obydwoje powoli schodzą na dno. Ich niekonsekwencja polega na tym, że im realia są gorsze, tym bardziej chcą przebywać na haju, ale jest gorzej właśnie dlatego, że za dużo czasu na nim spędzają. Można to nazwać klasycznym paradoksem uzależnionego. Aż w końcu w ostatnim akcie jedno zdradza drugie, nie seksualnie. W świecie narkomanów najgorszą zdradą jest wsypanie kogoś glinom za przysługę, za towar, za dalszą możliwość fruwania… Niepokój, gdy czuje się głód – cały film jest nim przeniknięty, Al Pacino zaś nie ma sobie równych. Przychodzi mi na myśl jeszcze tylko jedna rola narkomana tak pełna zakamuflowanego lęku. Zagrał ją Heath Ledger w filmie Candy.
Dan (Heath Ledger), Candy (2006), reż. Neil Armfield
Na przeciwnym biegunie naturalizmu w ukazywaniu narkomanii niż Requiem dla snu leży produkcja Candy. Rola Dana, eskapistycznego poety, jest jedną z najlepszych, jakie zagrał w swojej karierze Heath Ledger. Reżyser zaś postawił nie na zbliżenia zastrzyków z heroiny, a na emocje i niemal poetycką metaforykę. Dużo większe znaczenie dla pary narkomanów Dana i Candy ma walka o ich uczucie miłości. Nie ma ona prawa przetrwać. Z czasem zmienia się w formę dodatkowego katalizatora uzależnienia dla Dana, podobnie jak u Bobby’ego i Helen z Narkomanów czy Lenny’ego i Lindy Brown (James Woods, Sean Young) z Zastrzyku energii. Jedynym dla niego ratunkiem jest zniszczenie związku z Candy. Między nim a Bobbym z Narkomanów jest wiele podobieństw, z tym że Bobby nie dokonuje żadnej refleksji nad swoim życiem. Wydaje mi się, że jest na to za głupi i zbytnio zdemoralizowany przez dotychczasowe życie. Dan zaś, mimo że posuwa się do wielu rzeczy, jakich Bobby nie zrobił, ciągle ma szansę, bo jest silny. W przeciwieństwie do Ledgera, który nie wyciągnął wniosków z tej roli dla siebie. Owszem, zagrał Dana rewelacyjnie, przytrzymując go na samej krawędzi życia. Sam siebie nie zdołał. Wystarczył niewielki krok dalej na linie.