Z tej filmowej mąki nie da się zrobić nic innego, tylko pastisz. Może on być lepszy lub gorszy. Tommy Wiseau jest nie tylko mało uzdolniony, lecz na dodatek bezczelny w swojej pewności siebie. Nic go jako artysty filmowego nie jest w stanie uratować, ale można zmienić nieco klimat tej jego makabrycznej opowieści. The Room nie powinien rozgrywać się w naszych czasach, lecz być pokojem odseparowanym od „klasycznej” realności. Może latać w kosmosie, może być schowany pod ziemią lub w międzywymiarowej luce, gdzie czas nie może być zdefiniowany zmysłami. Robimy więc z tego patetycznego moralniaka pastisz, żeby nie było wstyd go znajomym opowiadać.
W produkcji zgromadzono tak wiele gwiazd – aż trudno pojąć, że to wszystko nie dało żadnego efektu, zwłaszcza w postaci narracji, którą można obejrzeć bez wspomagania się napojami energetycznymi, żeby nie usnąć. Żaden kosmos, żadni obcy przybysze, żaden czas, żadna intryga technologiczna, lecz surrealistyczna, psychodeliczna podróż chemiczna poprzez ludzkie granice – tego zabrakło w Amsterdamie i tak bym widział jego „naprawę”. Może wtedy bym nie przysnął w połowie, nie mogąc doczekać się wyjaśnienia tej zmyślnej intrygi.
W tym zestawieniu to niekwestionowany hit, nagrodzony tyloma Oscarami, więc czemu podważać to status quo? Bo nie wszyscy jednak podzielają tę opinię Akademii, zwłaszcza w kontekście stylistyki filmów SF, których twórcą w historii kina stał się James Cameron. Kino katastroficzne nie powinno zawierać w sobie aż tak rozbudowanego wątku romantycznego, który z biegiem czasu okazuje się coraz bardziej pretensjonalny, odciąga uwagę od sedna historii, a więc katastrofy. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że z Titanica trudno by było zrobić aspirujące do Oscara kino science fiction, lecz wzbogacenie go o te elementy mogłoby przyciągnąć widzów, którzy w momencie premiery tej superprodukcji jeszcze się np. nie urodzili. Jednym z pomysłów, które można by rozważyć, to okrojenie ckliwych scen umizgiwania się, a potem umierania Jacka na rzecz jakiegoś wplątania bohaterów w zaburzenia upływu czasu.
Film ten jest aktorskim i reżyserskim paradoksem – opowieść, która powinna być tak przesiąknięta erotyzmem, okazuje się pokazem niechęci i dystansu między aktorami, przez które widz nie jest w stanie się przebić. Tematyka jest jednak na tyle ciekawa, że warto pospekulować, jak mógłby wyglądać scenariusz, gdyby wprowadzić do niego fantastykę naukową i erotyczną zarazem. A więc można wyobrazić sobie wersję, w której bohaterowie to istoty z odległych galaktyk, a relacje między nimi oparte są na innych niż ludzka koncepcjach związków i erotyzmu. Albo wizję, w której zaawansowane technologie i cybernetyka pełnią kluczową funkcję w ich życiu codziennym i relacjach. BDSM w postaci wirtualnej za sprawą technologii może dawać takie same fizyczne odczucia, jak realna przemoc. Do czego więc bohaterów zaprowadzi „krzywdzenie” się na międzygalaktycznych, onirycznych łączach?
Jeśli to ma być egzystencjalne kopanie w ziemi, to wolę jednak poczytać Nie tylko piramidy Kazimierza Michałowskiego. Stopień przegadania tego filmu jest zadziwiający, zadziwia mnie również to, że dotrwałem do końca, chyba tylko ze względu na Ralpha Fiennesa. Gatunek science fiction kocham, więc naturalne, że pomyślałem o tym monotonnym kopaniu w ziemi okraszonym jakimś twistowym wykopaliskiem, które przewróci do góry nogami życie bohaterów – wykopaliskiem rzecz jasna bazującym na futurologicznej koncepcji nauki, jeszcze eksperymentalnie nieudowodnionej.